– co potwierdzały pomiary przeprowadzane za pomocą sekstansu przez Croziera, Fitzjamesa, Reida i Blanky’ego – tylko kręcił w kółko, przesuwając statki po okręgu o obwodzie równym około piętnastu mil, zupełnie jakby byli muchą przylepioną do jednego metalowych dysków instrumentu, który stał w Wielkiej Kajucie. Bez ustanku wracali do punktu wyjścia.
Ten pak przypominał raczej mocny przybrzeżny lód, który Blanky znał dobrze z doświadczenia, tyle że tutaj nie miał trzech stóp grubości, lecz od dwudziestu do dwudziestu pięciu. Był tak gruby, że marynarze nie mogli już wywiercić w nim otworów przeciwpożarowych.
Nie pozwalał im nawet pogrzebać zmarłych.
Thomas Blanky zastanawiał się, czy kierował nim diabeł, czy tylko głupota, kiedy wykorzystując ponad trzydzieści lat swego doświadczenia, zaprowadził stu dwudziestu sześciu ludzi do miejsca, gdzie mogli jedynie umrzeć.
Nagle rozległ się krzyk. Potem huk wystrzału. I kolejny krzyk.
21
70°05‘ szerokości geograficznej północnej, 98°23‘ długości geograficznej zachodniej. 5 grudnia 1847.
Blanky zerwał zębami rękawicę z prawej ręki, pozwalając, by opadła na pokład, i podniósł strzelbę. Zgodnie z tradycją oficerowie na wachcie nie byli uzbrojeni, ale komandor Crozier jednym rozkazem położył kres tej tradycji. Każdy, kto wychodził na pokład, miał zawsze być uzbrojony. Pozbywszy się grubej rękawicy, Blanky mógł położyć palec na spuście, jednak jego dłoń, okryta teraz jedynie cienką wełnianą rękawiczką, natychmiast zaczęła drętwieć w dojmującym zimnie.
Zniknęło światło lampy marynarza Berry’ego, który pełnił wachtę przy lewej burcie. Wydawało się, że huk wystrzału dobiegł gdzieś z lewej strony śródokręcia, ale lodomistrz wiedział, że wiatr i śnieg zniekształcają dźwięki. Lampa na prawej burcie wciąż świeciła, Blanky miał jednak wrażenie, że się kołysze i przesuwa.
– Berry? – krzyknął w stronę lewej burty. Niemal czuł, jak wiatr porywa te dwie sylaby i wyrzuca za rufę. – Handford?
Zgasła lampa na prawej burcie. W pogodną noc Blanky widziałby światło lampy Leysa stojącego na posterunku za namiotem rozbitym na śródokręciu, to jednak nie była pogodna noc.
– Handford? – Blanky ruszył w stronę lewej burty, trzymając w prawej dłoni gotową do strzału broń, a w lewej lampę. W kieszeni płaszcza miał jeszcze trzy dodatkowe naboje, wiedział jednak dobrze, ile czasu zajmuje w takiej temperaturze przeładowanie strzelby.
– Berry! – ryknął. – Handford! Leys! – Stary lodomistrz wiedział, że w ciemnościach wszyscy trzej mogą się teraz postrzelić nawzajem, choć wyglądało na to, że Alex Berry już wypalił ze swej strzelby. Na razje nie słychać było drugiego strzału, Blanky obawiał się jednak, że jeśli przejdzie na prawą stronę brezentowej piramidy, a Handford albo Leys ukaże się nagle z drugiej jej strony, zdenerwowani marynarze mogą odruchowo doń strzelić. Mimo to ruszył naprzód.
– Berry? – krzyknął ponownie, zbliżając się na odległość dziesięciu jardów do posterunku przy prawej burcie.
Kątem oka dostrzegł w wirującym śniegu jakiś ruch, coś o wiele za dużego, by mogło być Aleksem Berrym, a potem rozległ się huk głośniejszy od strzału jakiejkolwiek strzelby. Druga eksplozja. Blanky cofnął się dziesięć kroków w stronę rufy, kiedy beczki, skrzynie i inne pojemniki przeleciały tuż obok niego. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, co się stało: piramida z zamarzniętego płótna żaglowego, ciągnąca się wzdłuż centralnej osi okrętu, runęła nagle na pokład, rozrzucając na wszystkie strony tysiące funtów śniegu, lodu i zapasów ułożonych na pokładzie – była to głównie łatwopalna smoła, materiały uszczelniające i piasek do posypywania śniegu i lodu – i strącając na właz i schody niższe drzewca grotmasztu, które przed ponad rokiem zostały przesunięte do przodu i do tyłu, tworząc w ten sposób poprzeczki wielkiego namiotu.
W tej chwili ani Blanky, ani pozostali trzej marynarze stojący na wachcie nie mogli zejść pod pokład, ani też ludzie z dolnego pokładu nie mogli podnieść włazu przykrytego ogromnym ciężarem drzewc, płótna i śniegu. Lodomistrz wiedział, że ludzie na dolnym pokładzie wkrótce pobiegną do przedniego włazu i zaczną odrywać uszczelnienia, którymi opatrzyli go przed nadejściem zimy, ale to z pewnością musiało trochę potrwać.
Czy będziemy jeszcze żyli, kiedy tu wyjdą? – zastanawiał się Blanky.
Ostrożnie stawiając stopy na oblodzonym i przechylonym pokładzie, Blanky okrążył stertę śniegu i porozrzucanych skrzynek znajdujących się z tyłu przewróconego namiotu i ruszył w dół wąskiej ścieżki ciągnącej się po prawej stronie rumowiska.
Nagle wyrósł przed nim jakiś mroczny kształt.
Wciąż trzymając lampę w lewej dłoni, na wysokości głowy, Blanky podniósł strzelbę i położył palec na spuście, gotów do oddania strzału.
– Handford! – powiedział, dojrzawszy bladą plamę twarzy pośród warstw płaszczy i szalików. Czapka marynarza była przekrzywiona.
– Gdzie twoja lampa?
– Upuściłem ją – odparł Handford. Miał odkryte dłonie i trząsł się gwałtownie na całym ciele. Przysunął się bliżej do Thomasa Blanky’ego, jakby ten mógł go ogrzać. – Upuściłem ją, kiedy to coś strąciło drzewce na pokład. Płomyk zgasł w śniegu.
– Jak to, „kiedy to coś strąciło drzewce”? – zdumiał się Blanky.
– Żadne żywe stworzenie nie może złamać ani strącić drzewca.
– Ale właśnie to zrobiło! – zaprotestował Handford. – Słyszałem, jak Berry wypalił ze strzelby. Potem coś krzyknął. A potem jego lampa zgasła. Wtedy zobaczyłem, jak coś… wielkiego, coś ogromnego… skacze na drzewce, i wtedy właśnie wszystko runęło. Próbowałem strzelić do tego, ale moja strzelba nie wypaliła. Zostawiłem ją przy relingu.
Wskoczyło na drzewce? – pomyślał Blanky z niedowierzaniem. Obrotowe drzewce grotmasztu znajdowało się na wysokości dwunastu stóp nad pokładem. Nic nie mogło na nie wskoczyć, a teraz, kiedy maszt pokryty był warstwą lodu, nic też nie mogło się na niego wspiąć.
– Musimy znaleźć Berry’ego – oświadczył głośno.
– Za żadne skarby świata nie pójdę teraz na lewą burtę, panie Blanky. Może pan złożyć na mnie skargę, mogę dostać pięćdziesiąt rzemieni od bosmana mata Johnsona, ale nic mnie nie zmusi, żebym tam teraz poszedł, panie Blanky. – Handford tak mocno szczękał zębami, że lodomistrz ledwie go rozumiał.
– Uspokój się – warknął Blanky. – Nikt nie złoży na ciebie skargi. Gdzie jest Leys?
Z posterunku na prawej burcie Blanky powinien był widzieć lampę Davida Leysa na dziobie. Na dziobie było jednak ciemno.
– Jego lampa zgasła w tej samej chwili co moja – wykrztusił Handford, szczękając zębami.
– Zabierz swoją strzelbę.
– Nie mogę tam wrócić, panie… – zaczął Handford.
– Do diabła z twoim „nie mogę”! – ryknął Thomas Blanky. – Jeśli nie pójdziesz po tę cholerną strzelbę w tej chwili, ukarzę cię tak, że pięćdziesiąt batów wyda ci się słodką pieszczotą, Johnie Handford. No już, ruszaj się!
Handford uczynił wreszcie krok do przodu. Blanky szedł za nim, nie odwracając się ani na moment plecami do zrujnowanego namiotu leżącego na środku pokładu. W gęstym śniegu krąg światła rzucanego przez lampę miał nie więcej niż dziesięć stóp średnicy.
Zatrzymali się przy relingu, gdzie Handford próbował wydobyć ze śniegu swoją strzelbę, lecz zgrabiałe z zimna dłonie wyraźnie odmawiały mu posłuszeństwa.
– Gdzie są twoje rękawice, człowieku? – warknął Blanky.
Zęby Handforda szczękały już tak mocno, że nie zdołał mu odpowiedzieć.