Выбрать главу

Dopiero oddaliwszy się jakieś pięćdziesiąt jardów od statku, uświadomił sobie, że równie dobrze mógł podpisać wyrok śmierci na samego siebie.

Nie powinien oddalać się od statku. Powinien pobiec wokół okrytych śniegiem łodzi, wzdłuż prawej burty okrętu, wspiąć się na wciśnięty w lód bukszpryt i pędzić do lewej burty, wzywając jednocześnie pomocy.

Niemal od razu uświadomił sobie, że nie zdążyłby nawet wspiąć się na dziób. Potwór złapałby go w ciągu dziesięciu sekund.

Dlaczego pobiegłem w tę stronę?

Miał jakiś plan, zanim zeskoczył z drablinki. Co to był, do diabła, za plan?

Blanky słyszał skrzypienie śniegu i tupot łap za plecami.

Ktoś, być może pomocnik lekarza z Erebusa, Goodsir, mówił kiedyś, jak szybko potrafi biegać biały niedźwiedź – dwadzieścia pięć mil na godzinę? Tak, co najmniej tyle. Blanky nigdy nie był dobrym biegaczem. A teraz musiał omijać lodowe iglice, seraki i szczeliny, które widział dopiero wtedy, gdy był zaledwie kilka stóp przed nimi.

Dlatego pobiegłem w tę stronę. Taki był plan.

Potwór biegł za nim, omijając te same poszarpane bryły lodu i iglice, między którymi pędził slalomem Blanky. Jednak lodomistrz dyszał i rzęził jak zepsuty miech, podczas gdy ogromny stwór za jego plecami pochrząkiwał tylko cicho – z rozbawienia? ze złością? – a każdy jego krok równał się trzem lub czterem krokom Blanky’ego.

Lodomistrz oddalił się już od statku o jakieś dwieście jardów. Uderzywszy w lodowy blok, który zobaczył zbyt późno, by przed nim uskoczyć, i przyjmując całą siłę uderzenia na prawe ramię, które natychmiast zdrętwiało podobnie jak wiele innych części jego ciała, Blanky uświadomił sobie, że od dłuższego czasu porusza się na oślep. Lampy na pokładzie Terroru były zbyt daleko – niewyobrażalnie daleko – by w czymkolwiek mu pomóc. Nawet gdyby mógł je jeszcze zobaczyć, nie oglądałby się za siebie – straciłby tylko cenne sekundy, od których mogło zależeć jego życie.

Za tą myślą przyszła następna; mógł biec w ciemności, bo korzystał z wyrytej w jego umyśle mapy lodowych pól, szczelin i brył otaczających Terror po sam horyzont. Blanky miał ponad rok, by przyjrzeć się zamarzniętemu morzu i wszystkim wałom, nierównościom, głazom i serakom pokrywającym jego powierzchnię. Mógł oglądać je zarówno w ciągu długiego arktycznego dnia, jak i przy blasku księżyca, gwiazd i zorzy polarnej, a jego wprawne oko i umysł niemal odruchowo notowały wszystkie elementy otaczającego go krajobrazu.

Przebiegłszy jakieś dwieście jardów w lodowej gęstwinie, za ostatnim wałem lodowym, który udało mu się pokonać – słyszał, jak potwór pokonuje wał zaledwie kilkoma skokami, zbliżając się do potencjalnej ofiary na odległość kilkunastu jardów – przypomniał sobie labirynt lodowych bloków, małych gór lodowych odwróconych do góry nogami, które połączyły się ze sobą, tworząc miniaturę górskiego łańcucha.

Jakby zrozumiawszy, dokąd zmierza jego ofiara, jasny kształt za jego plecami chrząknął głośno i przyspieszył kroku.

Za późno. Ominąwszy ostatni wysoki serak, Blanky zanurzył się w lodowym labiryncie. Tutaj jednak nie mógł już korzystać z mapy, którą zachował w umyśle – widział to skupisko lodowych bloków tylko z pokładu statku, przez lunetę – uderzył w lodową ścianę, upadł na siedzenie i zaczął pełznąć na czworakach do przodu. Nim odzyskał całkiem oddech i trzeźwość umysłu, potwór był tuż za nim.

Szczelina między dwoma głazami wielkości powozu miała nie więcej niż trzy stopy szerokości. Blanky wsunął się w nią – wciąż na czworakach, podpierając się pozbawionymi czucia dłońmi – tuż przedtem, nim potwór dopadł szczeliny i wsunął do niej łapę, próbując go pochwycić i przyciągnąć.

Lodomistrz starał się odsunąć od siebie obrazy kota i myszy, gdy olbrzymie pazury odrywały kawałki lodu zaledwie dziesięć cali od jego stóp. Wstał, upadł, ponownie podniósł się na równe nogi i ruszył przed siebie, zamknięty w nieprzeniknionej ciemności.

Niedobrze. Wąska lodowa alejka była za krótka – miała niecałe osiem stóp długości – i prowadziła na otwartą przestrzeń. Słyszał już kroki i pochrząkiwania potwora okrążającego lodowy blok od prawej strony. Wiedział, że nie może tu zostać – równie dobrze mógłby stanąć na środku boiska do krykieta – a szczelina, obłożona głównie śniegiem, a nie lodem, stanowiła tylko tymczasową kryjówkę. Potwór potrzebowałby zapewne ledwie minuty lub dwóch, by poszerzyć otwór i dostać się do niego. Tutaj mógł tylko umrzeć.

Rzeźbione wiatrem góry lodowe, które widział kiedyś przez lunetę, znajdowały się… gdzie? Chyba po lewej.

Ruszył w lewo, otarł się o lodowe iglice i seraki, przeszedł nad szczeliną głębokości zaledwie dwóch stóp, wspiął się na niski, poszarpany wał, ześlizgnął na dół, wspiął się ponownie i usłyszał, jak potwór wychodzi zza lodowego bloku i zatrzymuje się jakieś dziesięć stóp od niego.

Większe góry zaczynały się tuż za tym lodowym blokiem. Ta z otworem, który dostrzegł kiedyś przez lunetę, będzie…

…te lodowe twory przemieszczają się codziennie, co noc…

…przewracają się i odrastają, zmieniają kształt, spychane przez wały lodowe…

…potwór wspina się na lodowe zbocze, zmierzając do miejsca, gdzie stoi Blanky…

Cienie. Szczeliny. Pęknięcia. Ślepe alejki w lodzie. Wszystkie za małe, by mógł się w nich pomieścić. Chwileczkę.

W ścianie odwróconej góry lodowej po jego prawej stronie znajdował się otwór wysokości czterech stóp. Chmury rozeszły się na jedną chwilę, a światło gwiazd wystarczyło Blanky’emu, by dojrzeć nieregularny otwór w ciemnej ścianie lodu.

Dopadł do ściany i rzucił się we wnękę, nie wiedząc, czy ma dziesięć jardów, czy dziesięć cali głębokości. Nie zmieścił się.

Zewnętrzna warstwa ubrań – płaszcz i wełniane okrycia – nie pozwalała mu wcisnąć się w szczelinę.

Blanky zerwał z siebie ubranie. Potwór wspiął się już na wał lodowy i stanął na tylnych łapach. Lodomistrz go nie widział – nie miał czasu, by oglądać się za siebie – ale czuł, że potwór podnosi się na tylne łapy.

Nie odwracając nawet głowy, Blanky rzucił ubrania za siebie, najszybciej jak potrafił.

Potwór sapnął, zaskoczony – lodomistrz poczuł siarczany odór wydobywający się z jego paszczy – później zaś jednym ruchem rozdarł grubą warstwę ubrań na strzępy i odrzucił je na lód. Blanky zdołał jednak wykorzystać kilka sekund spokoju, które zyskał w ten sposób.

Ponownie rzucił się do lodowego otworu.

Zmieściły się tylko jego ramiona. Podeszwy butów ślizgały się przez sekundę po lodzie, wreszcie znalazły jakiś punkt podparcia, palce szukały szczelin, nierówności, jakiegokolwiek punktu zaczepienia.

Lodomistrz przesunął się zaledwie cztery stopy w głąb wnęki, kiedy potwór sięgnął po niego. Najpierw zdarł jego prawy but i fragment stopy. Blanky poczuł, jak przerażające pazury wbijają się w jego ciało i pomyślał – miał nadzieję – że stracił tylko stopę. Dysząc ciężko, starając się nie myśleć o przeszywającym bólu, który czuł mimo drętwienia jego rannej nogi, wsuwał się coraz głębiej w otwór.

Lodowy tunel był coraz ciaśniejszy, zwężał się.

Pazury zgrzytnęły o lód i uderzyły w jego prawą nogę, zrywając skórę i mięśnie w miejscu, gdzie Blanky zranił się podczas skoku z olinowania. Lodomistrz poczuł zapach własnej krwi. Potwór zapewne także, znieruchomiał bowiem na moment, a później ryknął.

Ogłuszający ryk wypełnił cały tunel. Ramiona Blanky’ego zakleszczyły się między lodowymi ścianami, nie mógł już przesuwać się do przodu, choć wiedział, że cała dolna część jego ciała wciąż jest w zasięgu potwora.