Выбрать главу

– Kufer z kostiumami stoi po lewej, komandorze. Może pan sobie wybrać, co tylko chce. – To powiedziawszy, zjawa oddaliła się, by dołączyć do roztańczonego pochodu cudacznie odzianych postaci.

Crozier szedł dalej, w głąb labiryntu kolorowych komnat.

Za błękitną komnatą, po prawej stronie, znajdował się pokój purpurowy. Marynarze przygotowujący karnawał zadbali, by żadna z komnat nie była pusta, tutaj więc także można było zobaczyć dywany, gobeliny, skrzynie i stoły pomalowane na ten sam kolor co otaczające je ściany.

Za pokojem purpurowym, wygiętym w lewo pod tak dziwnym kątem, że gdyby na niebie świeciły gwiazdy, Crozier zapewne spojrzałby na nie, by ustalić dokładnie swoją pozycję, znajdował się długi zielony pokój. Tutaj komandor napotkał kolejnych imprezowiczów; egzotyczne ptaki, księżniczkę z głową konia, stworzenia tak dziwnie rozczłonkowane i połączone, że wyglądały jak olbrzymie owady.

Francis Crozier nie przypominał sobie, by ktoś nosił którykolwiek z tych kostiumów podczas balu maskowego na Fury i Hecli, ale Fitzjames zapewniał go wcześniej wielokrotnie, że Franklin zabrał je właśnie z tamtych statków.

Ściany i wyposażenie czwartej komnaty były pomarańczowe. Blask pochodni płonących po drugiej stronie płótna podkreślał jeszcze soczystość koloru. Fragmenty pofarbowanego na pomarańczowo płótna leżały także na podłodze, a na nakrytym pomarańczowym obrusem stole pośrodku pokoju stała wielka waza z ponczem. Tłoczyło się wokół niej co najmniej trzydzieści postaci w dziwnych kostiumach; niektóre z nich zsuwały na moment z twarzy kolorowe dzioby lub zębate paszcze, by się napić.

Crozier uświadomił sobie nagle ze zdumieniem, że z piątej części płóciennego labiryntu dochodzi muzyka. Skręciwszy w prawo, wszedł do białej komnaty. Wzdłuż białej ściany stały tu okryte prześcieradłami skrzynie i krzesła z mesy oficerskiej, a niemal już zapomniany mechaniczny instrument z Wielkiej Kajuty Terroru, nakręcany przez jakiegoś kolorowego stwora stojącego po drugiej stronie pomieszczenia, wylewał z siebie popularne melodie taneczne. Na lodzie wydawane przez niego dźwięki wydawały się głośniejsze niż na statku.

Crozier przeszedł obok urządzenia, minął rozbawionych przebierańców, skręcił ostro w lewo i wkroczył do pokoju fioletowego.

Komandor z podziwem patrzył na takielunek wyrastający z ustawionych pionowo zapasowych drzewc i biegnący ku drzewcu zawieszonemu w powietrzu – łączyły się tu ze sobą liny z pozostałych sześciu komnat – oraz cięgła kotwiczne ciągnące się od owego centralnego drzewca do kotwic umocowanych wysoko na zboczu góry lodowej. Takielarze z Erebusa i Terroru, którzy wymyślili i wykonali ten siedmioczęściowy labirynt, chociaż po części rozładowali zapewne w ten sposób frustrację wywołaną faktem, że od tylu już miesięcy nie mogli wykonywać swojej pracy. Jednak w fioletowym pokoju bawiło się niewielu marynarzy, a światło wydawało się tutaj dziwnie przytłaczające. Na środku komnaty stała sterta skrzynek okrytych fioletowymi płachtami. Nieliczni piraci, żebracy i kolorowe ptaki przystawali tu tylko na chwilę, by łyknąć ponczu, który przynieśli ze sobą z białego pokoju, rozglądali się dokoła, a potem wracali do innych pomieszczeń.

W ostatnim pokoju w ogóle nie było światła.

Opuszczając fioletową komnatę, Crozier skręcił ostro w prawo i znalazł się w objęciach całkowitej czerni.

Nie, uświadomił sobie szybko, nieprawda. Za pofarbowanymi na czarno ścianami również płonęły pochodnie, tyle że tu do wnętrza przenikał jednak nikły, przytłumiony blask. Crozier musiał się zatrzymać, by jego oczy przywykły do ciemności, a kiedy już się to stało, cofnął się raptownie o krok.

Lód pod jego stopami zniknął. Poczuł się nagle tak, jakby chodził po czarnej wodzie arktycznego morza.

Komandor niemal od razu zrozumiał, jaki wybieg zastosowali tutaj marynarze. Wzięli sadzę z kotłowni i magazynów z węglem i rozsypali ją na lodzie – żeglarze używali tej sztuczki, kiedy chcieli, by lód topił się szybciej w słabym wiosennym słońcu, ale teraz oczywiście taki efekt nie mógł zaistnieć – nie było słońca, a temperatura spadała nawet do minus stu stopni. Tutaj jednak czarny jak noc pył sprawiał, że w mroku ostatniego, przerażającego pokoju lód stawał się praktycznie niewidzialny.

Gdy oczy Croziera przywykły do mroku, przekonał się, że w długiej komnacie znajduje tylko jeden mebel; gdy go jednak ujrzał, omal nie zazgrzytał zębami ze złości.

Po drugiej stronie komnaty stał wysoki hebanowy zegar sir Johna Franklina, zwrócony tyłem do góry lodowej, która wyznaczała ostatnią ścianę pokoju i zarazem całego labiryntu. Crozier słyszał teraz wyraźnie donośne tykanie.

Gdy komandor podniósł wzrok nieco wyżej, przez moment odniósł wrażenie, że z góry lodowej usiłuje się wydostać jakieś zwierzę, ponieważ z lodowej ściany wyrastała okryta białym futrem, wyszczerzona w krwiożerczym grymasie głowa potwora.

Nie, ponownie poprawił się w myślach Crozier, nie potwora. Marynarze zdołali jakoś przymocować do lodu łeb i szyję wielkiego niedźwiedzia polarnego. Paszcza stworzenia była szeroko otwarta, w jego czarnych oczach odbijał się nikły blask pochodni przenikający przez czarne ściany komnaty. Futro i kły zwierzęcia były najjaśniejszymi przedmiotami w całym tym ponurym pomieszczeniu. Jego język lśnił szokującą czerwienią. Hebanowy zegar tykał miarowo niczym serce zamknięte w niewidocznym tułowiu niedźwiedzia.

Ogarnięty furią, której źródła nie potrafił sam zdefiniować, Crozier wyszedł z hebanowej komnaty, zatrzymał się w białym pokoju i ryknął wściekle, przyzywając do siebie oficera – jakiegokolwiek oficera.

Natychmiast przydreptał do niego satyr z długą twarzą z papier-mache i wielkim sterczącym stożkiem przymocowanym do czerwonego pasa.

– Tak, komandorze?

– Zdejmijcie tę idiotyczną maskę!

– Tak jest, komandorze – odrzekł satyr i zsunął maskę, odsłaniając twarz Thomasa R. Farra z Terroru, człowieka odpowiadającego za maszt główny. Stojąca obok niego Chinka z wielkimi piersiami także zdjęła maskę, spod której ukazało się grube oblicze Johna Diggle’a, kucharza. Obok Diggle’a stał olbrzymi szczur; po chwili spod szarego pyska gryzonia wychynęło oblicze porucznika Jamesa Fairholme’a z Erebusa.

– Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? – ryknął Crozier. Bajkowe postaci i zwierzęta skuliły się odruchowo, zaskoczone gniewną reakcją komandora.

– Co właściwie ma pan na myśli, komandorze? – spytał porucznik Fairholme.

– To! – ryknął ponownie Crozier, podnosząc ręce i wskazując na białe ściany, na takielunek, pochodnie… wszystko.

– Nic szczególnego, komandorze – odparł pan Farr. – To po prostu… karnawał.

Do tej pory Crozier zawsze uważał Farra za rozsądnego, odpowiedzialnego człowieka i świetnego dowódcę głównego masztu.

– Panie Farr, czy pomagał pan w taklowaniu? – spytał ostro. – Tak jest.

– Poruczniku Fairholme, wiedział pan o tej… głowie… wyeksponowanej w tak dziwaczny sposób w ostatniej komnacie?

– Tak, komandorze – odrzekł Fairholme. Pociągła, ogorzała twarz oficera emanowała spokojem, jakby gniew dowódcy nie robił na nim żadnego wrażenia. – Sam go zastrzeliłem. Wczoraj wieczorem. Właściwie były to dwa niedźwiedzie. Niedźwiedzica i duży, prawie już dorosły młody. Zamierzamy upiec ich mięso dziś o północy, wyprawić swego rodzaju ucztę, komandorze.

Crozier przez chwilę wpatrywał się w swych podwładnych w milczeniu. Czuł, jak wali mu serce, czuł gniew, który – zmieszany z whisky wypitą wcześniej i świadomością, że od tej pory nie będzie już mógł się nią znieczulać – często popychał go na lądzie do gwałtownych czynów.