Jak się okazało, podczas rejsu Peglar prawie nie widywał się ze swoim przyjacielem, a podczas przymusowego pobytu w lodzie rzadko kiedy zdarzało się, by przebywali sam na sam dłużej niż minutę.
Oczywiście było jeszcze ciemno, kiedy w sobotni ranek, około jedenastej Peglar przybył na Erebusa, lecz, na południu widać było blask stanowiący zapowiedź pierwszego od ponad osiemdziesięciu dni świtu. Blade światło nie podniosło ani trochę temperatury sięgającej minus sześćdziesięciu pięciu stopni, Peglar nie ociągał się więc, gdy dojrzał latarnie okrętu.
Widok skróconych masztów Erebusa raniłby serce każdego, kto zajmuje się topslami, był jednak szczególnie bolesny dla Harry’ego Peglara, gdyż to właśnie on pomagał dowódcy przedniego marsla tego okrętu, Robertowi Sinclairowi, przy ściąganiu i układaniu górnych części masztów przed niekończącą się zimą. Co gorsza, okaleczone maszty wraz z całym okrętem, unoszonym powoli narastającą falą lodu, przechylały się coraz mocniej do tyłu i na bok.
Peglar został przywitany przez marynarzy pełniących wachtę i zaproszony na pokład, skąd szybko zszedł niżej, by zanieść wiadomość komandora Croziera komandorowi Fitzjamesowi, który siedział i palił fajkę w mesie oficerskiej na rufie, gdyż Wielka Kajuta nadal pełniła funkcję izby chorych.
Komandorzy zaczęli używać do przenoszenia wiadomości mosiężnych cylindrów, które sir John miał zostawiać na trasie swej podróży – kurierom nie podobała się ta zmiana, gdyż zimny metal parzył ich w palce nawet przez grube rękawice – Fitzjames musiał więc poprosić Peglara, by to on otworzył metalowe opakowanie, wciąż bowiem było zbyt zimne, by sam mógł go dotknąć. Fitzjames nie odprawił kuriera, ten stał więc w drzwiach mesy oficerskiej, podczas gdy komandor czytał wiadomość od Croziera.
– Nie będzie odpowiedzi, panie Peglar – powiedział Fitzjames.
Hary Peglar zasalutował i wyszedł ponownie na pokład. Kilkunastu ludzi z załogi Erebusa stało tam już w oczekiwaniu na wschód słońca, kilkunastu innych ubierało się na dolnym pokładzie, by do nich dołączyć. Peglar zauważył, że w izbie chorych na łóżkach leży około dziesięciu mężczyzn – mniej więcej tyle samo co na Terrorze. Szkorbut zaczynał dawać się we znaki załogom obu statków.
Peglar dostrzegł drobną znajomą postać Johna Bridgensa stojącego przy relingu na lewej burcie rufy. Podszedł do niego od tyłu i postukał go lekko w ramię.
– Oto obraz Henryka nocą, niewprawną skreślony ręką – powiedział Bridgens, nim jeszcze się odwrócił.
– Ta noc wkrótce się już skończy – odparł Peglar. – Skąd wiedziałeś, że to ja?
Bridgens nie miał na twarzy szalika, dzięki czemu Peglar widział jego uśmiech i wodniste, jasnoniebieskie oczy.
– Wieści rozchodzą się szybko na małych okrętach uwięzionych w lodzie. Musisz zaraz wracać na Terror}
– Nie. Komandor Fitzjames nie wysłał odpowiedzi.
– Miałbyś ochotę na krótki spacer?
– Oczywiście. – Peglar skinął głową.
Zeszli ze statku po lodowej pochylni i ruszyli w stronę góry lodowej i wysokiego wału na południowym wschodzie, skąd rozciągał się lepszy widok na jaśniejący południowy horyzont. Po raz pierwszy od kilku miesięcy HMS Erebus oświetlony był czymś innym niż tylko blaskiem zorzy polarnej, lamp i pochodni.
W drodze do wału lodowego minęli pogorzelisko znaczące miejsce, gdzie odbywał się karnawał. Na rozkaz komandora Croziera obszar ten został starannie posprzątany, w lodzie pozostały jednak otwory po drzewcach pełniących funkcję masztów wielkiego namiotu oraz kawałki lin i płótna, które zamarzły tam po pożarze. Na białej powierzchni widać było również wyraźnie czarny kwadrat, gdzie znajdowała się hebanowa komnata, choć marynarze wielokrotnie już próbowali go usunąć lub zasypać śniegiem.
– Czytałem tego amerykańskiego autora – powiedział Bridgens.
– Jakiego amerykańskiego autora?
– Tego, który podsunął biednemu Dickiemu Aylmore’owi pomysł na niezwykłą dekorację i przez którego Dickie zebrał potem baty. Nazywa się Poe, jeśli mnie pamięć nie myli. Pisze bardzo dziwne, melancholijne i ponure rzeczy, powiedziałbym, że miejscami wręcz makabryczne. W gruncie rzeczy niezbyt dobre, ale bardzo amerykańskie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie czytałem jednak tego opowiadania, które sprowadziło na nas tyle nieszczęść.
Peglar skinął głową. Nagle uderzył czubkiem stopy w jakiś twardy przedmiot i schylił się, by go podnieść.
Była to czaszka niedźwiedzia, która wisiała nad zegarem sir Johna – zegar przepadł w pożarze – pozbawiona skóry i czarna od sadzy, z wyjątkiem zębów, które wciąż błyszczały niemal nieskalaną bielą.
– No proszę, jestem pewien, że pan Poe byłby tym zachwycony – rzekł Bridgens.
Peglar rzucił czaszkę na śnieg. Kiedy marynarze oczyszczali ten teren, leżała zapewne ukryta pod kawałkami lodu. Zapomniawszy o dziwnym znalezisku, Peglar wszedł wraz ze swym towarzyszem na szczyt pobliskiego wału. Kilkakrotnie podawał dłoń stewardowi i pomagał mu we wspinaczce.
Kiedy stanęli wreszcie na wierzchołku wału, Bridgens dyszał ciężko. Nawet Peglar, zazwyczaj równie silny i sprawny jak jeden ze starożytnych olimpijskich atletów, o których czytał w książkach opisujących dawną Grecję, oddychał ciężej niż zazwyczaj. Pomyślał, że zbyt długo nie wykonywał ciężkiej fizycznej pracy.
Południowy horyzont płonął przytłumionym żółtym blaskiem, w którym niknęła niemal połowa gwiazd po tej stronie nieba.
– Aż trudno uwierzyć, że w końcu wraca – powiedział Peglar. Bridgens skinął głową.
Nagle zza chmur, które wyglądały z tej odległości jak pasmo niskich, poszarpanych wzgórz, wychynął skrawek czerwonożółtej tarczy słońca. Peglar słyszał, jak czterdziestu marynarzy zgromadzonych na pokładzie Erebusa wznosi trzykrotny okrzyk radości, któremu odpowiedział podobny wiwat dochodzący z odległego niemal o milę Terroru.
– Oto wschodzi różanopalca Jutrzenka – powiedział Bridgens po grecku.
Peglar uśmiechnął się, rozbawiony nieco faktem, że nadal pamięta tę frazę. Minęło już kilkanaście lat, odkąd czytał Iliadę czy jakikolwiek inny grecki utwór w oryginale. Pamiętał, jakie podniecenie budziło w nim pierwsze spotkanie z tym językiem, z Troją i jej bohaterami, kiedy Beagle stał na kotwicy w pobliżu Sao Tiago, wulkanicznej wyspy w archipelagu Wysp Zielonego Przylądka, niemal siedemnaście lat wcześniej.
Jakby czytając w jego myślach, Bridgens spytał:
– Pamiętasz pana Darwina?
– Tego młodego przyrodnika? – odpowiedział pytaniem Peglar.
– Ulubionego rozmówcę komandora FitzRoya? Oczywiście, że pamiętam. Trudno nie pamiętać kogoś, z kim spędziło się pięć lat na małym statku, nawet jeśli ten ktoś był dżentelmenem, a ja nie.
– I jakie zrobił na tobie wrażenie, Harry? – Blade oczy Bridgensa łzawiły mocniej niż przed chwilą, być może z radości na widok słońca albo w reakcji na niewidziane dawno światło o takiej mocy. Czerwony dysk słońca nie wzniósł się jeszcze całkiem nad horyzont, nim znów zaczął się za niego chować.
– Pan Darwin? – Peglar także zmrużył oczy, był to jednak raczej grymas wyrażający głęboki namysł niż reakcja na cudowny blask słońca.