Выбрать главу

Sir John wciąż widział wklęsłość koca znaczącą miejsce, gdzie znajdowały się otwarte usta jego oficera.

– Panie Des Voeux – warknął Franklin.

– Tak jest, komandorze. – Des Voeux, który przypatrywał się z boku, jak jego podwładni odwiązują ciało Gore’a, zbliżył się doń o krok i przyłożył dłoń do czoła. Nieogolona twarz drugiego oficera, spalona słońcem na czerwono i wysmagana wiatrem, wyrażała krańcowe zmęczenie; Franklin widział, że Des Voeux ma ledwie dość sił, by podnieść rękę do głowy.

– Proszę dopilnować, by ciało porucznika Gore’a zostało przeniesione do jego kwatery, gdzie pod nadzorem zostanie przygotowane do pogrzebu.

– Tak jest, komandorze – odpowiedzieli Des Voeux i Fairholme jednym głosem.

Ferrier i Pilkington, choć również ogromnie zmęczeni, odrzucili oferty pomocy i sami podnieśli ciało swego porucznika. Zwłoki były sztywne jak kłoda. Jedna ręka Gore’a była ugięta, a odsłonięta dłoń, poczerniała od słońca lub rozkładu, zastygła w drapieżnym geście, jakby tuż przed śmiercią młody oficer chciał wydrapać komuś oczy.

– Chwileczkę – powiedział Franklin. Uświadomił sobie właśnie, że jeśli odeśle Des Voeux, minie jeszcze wiele godzin, nim otrzyma oficjalny raport od człowieka, który po śmierci Gore’a dowodził tą nieszczęsną wyprawą. Nawet Goodsir zniknął już we wnętrzu statku, zabrawszy ze sobą dwoje Eskimosów.

– Panie Des Voeux – kontynuował Franklin. – Kiedy już ciało porucznika Gore’a zostanie przeniesione do jego kwatery, proszę zameldować się u mnie.

– Tak jest, komandorze – odrzekł Des Voeux ze znużeniem.

– Proszę mi tylko jeszcze powiedzieć, kto był przy śmierci porucznika Gore’a?

– Byliśmy przy tym wszyscy, komandorze. Ale marynarz Best towarzyszył mu nieustannie przez ostatnie dwa dni naszego pobytu w pobliżu Ziemi Króla Williama. Charlie widział wszystko, co robił wtedy Gore.

– Dobrze. – Sir John skinął głową. – Proszę zająć się swoimi obowiązkami, panie Des Voeux. Wkrótce wysłucham pańskiego raportu. Best, chodźcie ze mną i komandorem Fitzjamesem.

– Tak jest, komandorze – mruknął marynarz, odcinając ostatni pasek uprzęży, był już bowiem zbyt zmęczony, by ją rozplatać. Best nie miał już siły, by zasalutować.

***

Trzy iluminatory w suficie kajuty jarzyły się mlecznym blaskiem niezachodzącego od wielu dni słońca, kiedy marynarz Charles Best stanął, by zdać raport przed siedzącymi na krzesłach sir Johnem Franklinem, komandorem porucznikiem Fitzjamesem i komandorem Crozierem – komandor Crozier szczęśliwym zbiegiem okoliczności pojawił się z wizytą na Erebusie tuż po powrocie wyprawy nieszczęsnego porucznika Gore’a. Edmund Hoar, steward sir Johna, a czasami także jego sekretarz, siedział za oficerami i sporządzał notatki. Best oczywiście stał, Crozier zaproponował jednak, by wyczerpany marynarz pokrzepił się odrobiną brandy. Sir John przyjął tę sugestię grymasem dezaprobaty, zgodził się jednak, by komandor porucznik Fitzjames sięgnął do swych prywatnych zapasów. Wydawało się, że alkohol rzeczywiście nieco ożywił zmęczonego żeglarza.

Trzej oficerowie od czasu do czasu przerywali pytaniami raport chwiejącego się Besta. Kiedy opis wyczerpującej podróży na Ziemię Króla Williama zanadto się przeciągał, sir John kazał marynarzowi przejść jak najszybciej do relacji z wydarzeń ostatnich dwóch dni.

– Tak jest, komandorze. Po tej pierwszej burzowej nocy przy kopcu i po tym, jak znaleźliśmy te… ślady… w śniegu, próbowaliśmy się trochę przespać, ale nie bardzo nam to szło, więc ja i porucznik Gore ruszyliśmy na południe, a pan Des Voeux zabrał sanie, resztki namiotu i biednego Hartnella, który wtedy był ciągle nieprzytomny, powiedzieliśmy sobie „do jutra”, i poszliśmy, ja z porucznikiem na południe, a Des Voeux i jego ludzie z powrotem na lód.

– Byliście uzbrojeni – przypomniał mu sir John.

– Tak jest, sir Johnie. – Best skinął głową. – Porucznik Gore miał pistolet, a ja strzelbę. Pan Des Voeux zatrzymał dla siebie drugą strzelbę, a szeregowiec Pilkington niósł muszkiet.

– Powiedzcie nam, dlaczego porucznik Gore podzielił grupę – rozkazał sir John.

Best zmarszczył brwi, jakby nie zrozumiał pytania, potem rozpromienił się jednak.

– Och, mówił nam, że wypełnia pańskie rozkazy. Kiedy piorun)’ zniszczyły jedzenie i namiot, większość grupy musiała wrócić do obozu na lodzie. Porucznik Gore i ja poszliśmy dalej na południe, żeby zostawić na wybrzeżu drugą wiadomość i sprawdzić, czy nie ma tam gdzieś otwartej wody. Nie było, komandorze. To znaczy otwartej wody. Ani kawałka. Ani nawet chol… ani ciemniejszego kawałka nieba, który mógł oznaczać otwartą wodę.

– Jak daleko zaszliście z porucznikiem Gore’em? – spytał Fitzjames.

– Porucznik mówił, że przeszliśmy jakieś cztery mile na południe, przez śnieg i zamarznięty żwir, kiedy dotarliśmy do zatoki… podobnej trochę do tej zatoki przy wyspie Beechey, gdzie zimowaliśmy rok temu. Ale sami panowie wiecie, co znaczą cztery mile we mgle i wietrze na lodzie, nawet na stałym lądzie. Przeszliśmy pewnie przynajmniej z dziesięć mil, żeby przesunąć się o te cztery. Zatoka była zamarznięta na amen, zupełnie jak tutaj. Nie było nawet wąskiego pasa wody między brzegiem i lodem, który latem zawsze robi się tutaj w zatokach i przesmykach. Przeszliśmy więc na drugi brzeg, a potem jeszcze jakieś ćwierć mili wzdłuż cypla, gdzie zbudowaliśmy drugi kopiec – może nie taki duży i ładny jak kopiec komandora Rossa, ale solidny i wystarczająco wysoki, żeby go było widać z daleka. Ląd jest tam tak płaski, że człowiek zawsze jest najwyższym punktem w okolicy. Ułożyliśmy go z kamieni, mniej więcej do wysokości naszych oczu, i wsadziliśmy tam tę drugą wiadomość w mosiężnym cylindrze.

– Ruszyliście wtedy od razu w drogę powrotną? – spytał komandor Crozier.

– Nie, komandorze. – Best pokręcił głową. – Przyznaję, że byłem bardzo zmęczony. Porucznik Gore też. Szliśmy przez cały dzień, ale wciąż nad ziemią wisiała mgła, która podnosiła się tylko od czasu do czasu, więc rzadko widzieliśmy brzeg i morze. Skończyliśmy budować kopiec dopiero po południu, ale porucznik rozkazał iść jeszcze jakieś sześć, siedem mil wzdłuż wybrzeża. Czasami coś widzieliśmy, zwykle nie. Ale przez cały czas słyszeliśmy.

– Co słyszeliście? – spytał zniecierpliwiony Franklin.

– Coś, co szło za nami, sir Johnie. Coś wielkiego. I dyszącego. Czasami też jakby szczekało… wiecie panowie, jak białe niedźwiedzie, taki jakby kaszel…

– Ustaliliście, że to niedźwiedź? – spytał Fitzjames. – Mówiliście wcześniej, że byliście najwyższymi obiektami w okolicy. Skoro szedł za wami niedźwiedź, to z pewnością widzieliście go, kiedy mgła się podnosiła?

– Tak jest, komandorze – odrzekł Best, marszcząc brwi tak mocno, że wydawało się, iż zaraz wybuchnie płaczem. – To znaczy, nie, komandorze. Nie ustaliliśmy wcale, że to niedźwiedź. Normalnie pewnie byśmy to zrobili. Przynajmniej powinniśmy. Ale nie mogliśmy. Czasami słyszeliśmy, jak kaszle tuż za nami we mgle – nie więcej niż piętnaście stóp. Ja trzymałem wtedy strzelbę gotową do strzału, a porucznik odbezpieczał pistolet i czekaliśmy, ale kiedy mgła się podnosiła, nic tam nie było.

– To musiało być jakieś złudzenie zmysłowe. – Sir John pokiwał głową.

– Tak jest, komandorze – zgodził się z nim Best tonem sugerującym, że nie rozumie tego komentarza.

– To mogły być odgłosy wydawane przez przybrzeżny lód – wyjaśnił sir John. – Albo wiatr.

– Tak jest, sir Johnie – przytaknął Best. – Tyle że tam nie wiało. Ale lód… tak, być może to był lód. Niewykluczone. – Tym razem jego ton dowodził jednoznacznie, że jednak nie mógł to być lód.

Sir John poprawił się na krześle, jakby dając w ten sposób wyraz irytacji wywołanej reakcją marynarza i, odchrząknąwszy, przemówił ponownie:

– Powiedzieliście wcześniej, że porucznik Gore zginął… został zabity… kiedy już wróciliście do pozostałych sześciu marynarzy. Przejdźcie, proszę, do tego punktu relacji.

– Tak jest, komandorze. Było już pewnie koło północy, kiedy doszliśmy najdalej na południe, jak mogliśmy. Słońce schowało się za horyzontem, ale na niebie było takie złote światło… wie pan, jak wygląda tu niebo o północy, sir Johnie. Mgła podniosła się na chwilę i kiedy wyszliśmy na takie małe wzgórze… nawet nie wzgórze, tylko kopczyk zamarzniętego żwiru… boja wiem, jakieś piętnaście stóp wysokości… widzieliśmy wybrzeże na południu aż do samego horyzontu i czubki gór lodowych przymarzniętych do brzegu. Żadnej wody. Wszystko zamarznięte na kamień. Zawróciliśmy. Nie mieliśmy namiotu ani śpiworów, tylko trochę zamarzniętego jedzenia. Złamałem sobie na nim dobry ząb. I okropnie nam się chciało pić. Nie mieliśmy kuchenki, żeby roztopić śnieg albo lód, a wyszliśmy tylko z odrobiną wody, którą porucznik Gore trzymał pod ubraniami.