Выбрать главу

No więc szliśmy przez noc – czyli te dwie godziny półmroku, które tutaj nazywają się nocą – i potem w ciągu dnia, ja kilka razy zasypiałem i pewnie chodziłbym w kółko, aż w końcu bym padł, ale porucznik łapał mnie za ramię, potrząsał mną i prowadził gdzie trzeba. Minęliśmy nowy kopiec, potem przeszliśmy przez zatokę, i gdzieś około sześciu szklanek, kiedy słońce stało już wysoko na niebie, dotarliśmy do miejsca, gdzie obozowaliśmy nocą w pobliżu pierwszego kopca, to znaczy kopca sir Jamesa Rossa, właściwie dwie noce wcześniej, podczas tej pierwszej burzy. Potem szliśmy po śladach sań, przez góry lodowe i na drugą stronę.

– Powiedzieliście „podczas tej pierwszej burzy” – przerwał mu Crozier. – Było ich więcej? Podczas waszej nieobecności my też mieliśmy tu kilka burz, ale najgorsza była na południu.

– O tak, komandorze – odpowiedział Best. – Co kilka godzin, nawet przy takiej gęstej mgle, znów zaczynało grzmieć, a wtedy włosy same się podnosiły, jakby chciały odlecieć z głową, a wszystkie metalowe rzeczy – sprzączki pasków, strzelba, pistolet porucznika – świeciły na niebiesko. Szukaliśmy wtedy jakiegoś schronienia i kładliśmy się na żwirze, a pioruny biły dokoła jak kule armatnie pod Trafalgarem.

– Byliście pod Trafalgarem, Best? – spytał sir John lodowatym tonem.

Best zamrugał oczami, zaskoczony.

– Nie, komandorze. Oczywiście, że nie. Mam dopiero dwadzieścia pięć lat, milordzie.

– Ja tam byłem, marynarzu – odrzekł sir John surowo. – Jako oficer sygnałowy na HMS Bellerophon, gdzie podczas bitwy zginęło trzydziestu ośmiu spośród czterdziestu oficerów. Powstrzymajcie się więc, proszę, od używania przenośni i porównań wykraczających poza wasze życiowe doświadczenia.

– T-t-tak jest, komandorze – wyjąkał Best, przerażony, że dopuścił się tak wielkiego nietaktu. – Przepraszam, sir Johnie. Nie chciałem… nie zamierzałem… nie powinienem…

– Opowiadajcie dalej, marynarzu – przerwał mu sir John. – Opowiedzcie nam, jak wyglądały ostatnie godziny życia porucznika Gore’a.

– Tak jest, komandorze. No więc… nie dałbym rady przejść przez góry lodowe bez pomocy porucznika – niech Bóg mu to wynagrodzi – ale w końcu jakoś nam się to udało, a wówczas została nam już tylko mila czy dwie do obozu, w którym czekał na nas pan Des Voeux i reszta, ale wtedy właśnie się zgubiliśmy.

– Jak mogliście się zgubić, skoro szliście po śladach sań? – zdziwił się głośno komandor Fitzjames.

– Nie wiem, komandorze – odparł Best głosem pełnym znużenia i smutku. – Była mgła. Bardzo gęsta. Nie widzieliśmy dalej niż na dziesięć stóp przed sobą. I jeszcze to słońce… Wszystko wydaje się wtedy takie płaskie i podobne do siebie. Wspinaliśmy się chyba ze trzy albo cztery razy na ten sam wał, a za każdym razem coraz bardziej traciliśmy poczucie kierunku. Na lodzie było też sporo miejsc, gdzie wiatr ściągnął śnieg i sanie nie zostawiały żadnych śladów. Ale prawda jest taka, panowie, że ja i porucznik Gore spaliśmy na stojąco i nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zgubiliśmy drogę.

– Rozumiem. – Sir John skinął głową. – Mówcie dalej.

– No a potem usłyszeliśmy strzały… – zaczął Best.

– Strzały? – zdziwił się ponownie komandor Fitzjames.

– Tak jest, komandorze. Ze strzelby i muszkietu. We mgle, kiedy huk odbijał się od gór i wałów lodowych, wydawało nam się, że te strzały dochodzą ze wszystkich stron, ale na pewno były blisko. Zaczęliśmy krzyczeć i wkrótce usłyszeliśmy też krzyki pana Des Voeux. Trzydzieści minut później – bo dopiero wtedy mgła się trochę podniosła – weszliśmy wreszcie do obozu. Chłopcy połatali namiot w ciągu tych trzydziestu sześciu godzin, kiedy nas nie było, i rozbili go obok sań.

– Czy te strzały miały na celu naprowadzić was na obóz? – spytał Crozier.

– Nie, komandorze. – Best pokręcił głową. – Strzelali do niedźwi dzi. I tego starego Eskimosa.

– Proszę nam to wyjaśnić – polecił sir John. Charles Best oblizał popękane wargi.

– Pan Des Voeux może wyjaśnić to lepiej niż ja, ale wiem, że dotarli do obozu dzień wcześniej i zobaczyli, że wszystkie puszki z jedzenie są porozrywane i rozrzucone, najpewniej przez niedźwiedzie, więc p Des Voeux i doktor Goodsir postanowili upolować kilka białych niedźwiedzi, które kręciły się ciągle koło obozu. Tuż przed tym, jak wróciliśmy do obozu, zastrzelili niedźwiedzicę z dwójką młodych i wycie z nich mięso. Ale słyszeli też w pobliżu inne odgłosy – to dyszenie i kasłanie we mgle, o którym panom wcześniej mówiłem – i wtedy dwójka Eskimosów, starzec i jego kobieta, przeszli przez wał, cali w f trach, a była mgła, więc szeregowiec Pilkington strzelił do nich z muszkietu, a Bobby Ferrier ze strzelby. Ferrier spudłował, ale Pilkington trafił Eskimosa w pierś. Kiedy tam dotarliśmy, ściągnęli właśnie do obozu tego rannego Eskimosa i jego kobietę, i trochę niedźwiedziego mięs – zostawili na śniegu pasy krwi, po których szliśmy z porucznikiem ostatnie sto jardów, a doktor Goodsir próbował uratować tego starego Eskimosa.

– Dlaczego? – spytał sir John.

Best nie umiał mu odpowiedzieć. Przez chwilę w kajucie pan owa cisza.

– No dobrze – przemówił wreszcie sir John. – Ile czasu minęło od chwili, gdy dotarliście do grupy drugiego oficera Des Voeux, do momentu ataku na porucznika Gore’a?

– Nie więcej niż pół godziny, sir Johnie. Pewnie mniej.

– A co sprowokowało atak?

– Sprowokowało? – powtórzył Best. Jego oczy coraz wyraźniej mętniały, jakby powoli tracił kontakt z rzeczywistością. – Mówi pan o tych zastrzelonych niedźwiedziach?

– Mówię o dokładnych okolicznościach ataku, marynarzu. Jak one wyglądały? – pytał z naciskiem sir John.

Best potarł czoło. Przez chwilę stał z otwartymi ustami, nim wreszcie przemówił.

– Nic go nie sprowokowało. Rozmawiałem właśnie z Tommym Hartnellem – leżał w namiocie z zabandażowaną głową, ale był już przytomny, nie pamiętał zresztą niczego od chwili, gdy zaczęła się te pierwsza burza – pan Des Voeux pomagał Morfinowi i Ferrierowi rozpalić kuchenki, żebyśmy mogli na nich ugotować trochę tego niedźwiedziego mięsa, a doktor Goodsir zdjął kurtkę z tego starego Eskimosa i oglądał paskudną ranę na jego piersi. Eskimoska stała i przyglądała mu się, ale nie widziałem, gdzie była dokładnie w tamtej chwili, bo mgła zgęstniała. Szeregowiec Pilkington stał na wachcie z muszkietem, kiedy nagle porucznik Gore krzyknął: „Cisza! Cisza!”, no i wszyscy zamilkliśmy, przez chwilę słychać było tylko syk ognia w kuchenkach i bulgotanie śniegu, który topiliśmy w dwóch wielkich garnkach – zdaje się, że mieliśmy zrobić jakiś gulasz z niedźwiedziego mięsa – i wtedy porucznik wyjął pistolet, odbezpieczył go, odszedł kilka kroków od namiotu i…

Best umilkł nagle. Jego spojrzenie już całkiem zmętniało, z otwartych ust sączyła się strużka śliny. Patrzył na coś, czego nie było w kajucie sir Johna.

– Mówcie dalej – ponaglił go sir John.

Best poruszył ustami, jednak nie wydobył się z nich żaden głos.

– Kontynuujcie, marynarzu – powiedział komandor Crozier nieco łagodniejszym tonem.

Best odwrócił się do Croziera, jednak jego wzrok skupiony był nadal na czymś odległym od statku.

– Potem… – przemówił wreszcie. – Potem… lód po prostu się podniósł, komandorze. Podniósł się i otoczył porucznika Gore’a.