Выбрать главу

Co do bycia zabitym, to trzecia możliwość, najczęstsza, wynika z rachunku prawdopodobieństwa. To znaczy: po jakimś czasie i na ciebie wypadnie. W Sarajewie pod koniec 1992 wszyscy byli zgodni, że Manucher, fotograf z AFP, wyjechał chwilę przedtem, zanim przy szła jego kolej. Dzień wcześniej, kiedy szedł w dół po schodach w towarzystwie bośniackich przyjaciół, serbski pocisk zmiótł połowę schodów razem z przyjaciółmi, a on pozostał na ostatnim nietkniętym stopniu, z jedną nogą w powietrzu, jak kot Dżinks na filmach rysunkowych. Po południu, kiedy odpoczywał w swoim pokoju hotelowym, wstał po szklankę wody, dokładnie w momencie gdy seria z karabinu maszynowego przecięła środek łóżka. Manucher był Francuzem irańskiego pochodzenia i jego wschodni fatalizm stanowił źródło spokojnej i obojętnej odwagi; ale wiadomość, że go odwołują, przyjął z widoczną ulgą, bo – jak wyznał, wsiadając do samolotu – był pewien, że już niedługo przyszłaby jego kolej. Podobnie Paco Custodio zabrał się do liczenia, notując na kartkach, bardzo poważny, w świetle własnej latarki Maglite w hotelu Holiday Inn, po czym ulotnił się z Sarajewa. Było to jesienią 1992, w czasach wielkich bombardowań, rozstrzeliwań ludzi stojących w kolejkach po chleb, i średnio wypadał jeden dziennikarz zabity lub ranny na sześć dni; Martin. Beli z BBC został wtedy trafiony w chwili, gdy filmował go jego kamerzysta, i to było tak, jakby pojechać do Rzymu i trafić na audiencję papieską, podczas której strzelają do ojca świętego. Barles pamiętał, jak Custodio, ze swoimi brytyjskimi wąsami, pokazywał mu bazgroły na kartce z notesu, a światło latarki odbijało się w jego okularach. A plus B równa się C. Średnio na człowieka wypada tyle i tyle dni, my jesteśmy tutaj już czterdzieści pięć, średnio po dwanaście godzin dziennie na ulicy. Strzelało do nas tylu i tylu snajperów, spadło tyle bomb, takie są rachunki, i teraz jest nasza kolej. Napij się whisky, ja stawiam, bo stąd spływam.

Sztuka spływania z różnych miejsc… Paco Custodio wykazał zdrowy rozsądek, po miesiącu z hakiem na wojnie nikomu nie musiał niczego udowadniać. Inni nie wytrzymywali tak długo, jak na przykład Miguel el Manchego w Abu Szaud w Libanie, w lutym 1987, który zaczynał drżeć na samą myśl o swojej nowo narodzonej córce i kiedy słyszał strzał, ręka spadała mu z kamery i Barles musiał redagować główny materiał ze ścinków poprzedniego reportażu. Innym znów odpalało, na przykład tak się stało z Nacho Ayllonem, dźwiękowcem, który był z Custodiem i Barlesem w Mozambiku w marcu 1990. Nacho mało nie oszalał ze strachu pewnej nocy, kiedy grupa pijanych partyzantów chciała ich zabić po to, by im zabrać zegarki i buty, a ich szef powiedział, żeby mu zostawili niebieskookiego chłopaczka żywego. Innym wystarczał drobiazg, aby przestali dłużej znosić to wszystko, jak Manolo Ovalle w Bejrucie: po latach spędzonych razem z Miguelem de la Cuadra, kiedy bez mrugnięcia okiem spacerował pod kulami, pewnego razu zobaczył zdjęcia szyitów z poderżniętymi gardłami, świeże, z poprzedniego dnia; zamknął się w pokoju hotelu Alexandre i powiedział, że nie pojedzie na front w Bikfaya, jeśli nie dostanie gwarancji. Jakich gwarancji, wściekał się Enrique del Viso, kiedy poszli po niego do pokoju, a Ovalle wyjął zdjęcie żony i dzieci. Teraz Ovalle sprzedawał buty Panama Jack, żeby zarobić na życie, i pozował na nieustraszonego poszukiwacza przygód. Tygrysem z Bejrutu nazywali go ci, którzy wiedzieli o wszystkim.

Barles spojrzał na drugą stronę rzeki, gdzie dachy Bijelo Polje nadal płonęły. Zaczął sobie wyobrażać przedmioty, które podtrzymywały ten ogień: książki, meble, fotografie, okruchy ludzkiego życia. Od czasu pożaru biblioteki w Sarajewie, zawsze kiedy patrzył na płonący dom, nie mógł uniknąć myśli o jego zawartości. Biblioteka miejska spłonęła w tamtym czasie, na przełomie lata i jesieni 1992, kiedy Manucher, Custodio i wielu innych odjechało i zastąpili ich nowi. Średnio byli na miejscu dwa tygodnie, ale czasem zaraz po przyjeździe zostawali ranni albo zabici, i wyjeżdżali tak szybko, że nie było czasu, by zapamiętać ich nazwiska; na przykład, ten producent z ABC, którego – kiedy jechał z lotniska – snajper trafił pociskiem rozpryskowym w nerki, dokładnie pomiędzy literami T i V błyszczącymi na tylnej ścianie furgonetki, załatwiając go po niecałych dwudziestu minutach spędzonych w mieście. Albo dwóch francuskich fotografów, pracujących niezależnie, młodych i nieznanych, którzy przyjechali na swój pierwszy wojenny reportaż. Przylecieli o dziesiątej rano herculesem ONZ-etu, a już o jedenastej w jednego z nich trafił odłamek pocisku moździerzowego, został więc odwieziony do Zagrzebia tym samym samolotem, którym przyleciał. Jego towarzysz, nieśmiały rudzielec o imieniu Oliver, przez dwa dni błąkał się po korytarzach hotelu Holiday Inn w stanie szoku, niezdolny do pracy ani nawiązania kontaktu z kimkolwiek, aż Fernando Mugica z “El Mundo" zlitował się nad nim, zaproponował alkohol plus całonocną rozmowę. Mugica swój akt miłosierdzia tłumaczył w ten sposób:

– Tylko jedna rzecz może być gorsza od bycia nieznanym fotografem, który zostaje ranny zaraz po przyjeździe do Sarajewa: być nieznanym przyjacielem nieznanego fotografa.

Barles zawsze się uśmiechał na wspomnienie Fernanda Mugiki, którego poznał blisko dwadzieścia lat wcześniej w Al-Ajun. Fernando był wysokim, jasnowłosym Baskiem o dobrym sercu i wspaniałym poczuciu humoru. Zaraz po przyjeździe do Sarajewa, kiedy pierwszy raz pojechał z nimi samochodem na wyprawę przez zaciemnione miasto podczas nocnego bombardowania, jedna z bomb spadła w pobliżu, zapalając stojącą ciężarówkę. Kiedy przejeżdżali obok niej, jasno płonącej, Fernando wskazał głową:

– To nie jest naprawdę, co? Wszystko to przygotowaliście, żeby mnie przestraszyć.

Wzrok Barlesa zatrzymał się na rowie. Zabity podobny do Sekssymbola wyglądał tak samo jak przedtem, może było nad nim trochę więcej much. Wszyscy zabici, pomyślał, są do siebie niesamowicie podobni. Zaczął sobie przypominać i widział różnych zabitych wyglądających zawsze tak samo, mimo najrozmaitszych scenerii i pozycji. Czasem obrazy nakładały się na siebie i trudno byłoby mu określić, w jakim miejscu, w którym momencie w przeszłości pojawił się który. Zabici znajomi i zabici bezimienni: Kibreab, Belali, Alberto, Jasir, Erytrejczycy zabici w dolinie Tessenej, chłopak w Esteli, Georges Karane w Aszrafiji, Irańczycy nad rzeką Karun Rud, Pedro Aristegui w Hadath, sandinistka Maria Asunción w Paso de la Yegua, Jasmina w kostnicy w Sarajewie, policjanci z rolexami na ręce, osmaleni na drodze do Basry. Albo tamtym razem, kiedy zajrzał do zniszczonego czołgu w Ndżamenie, a w środku leżał libijski żołnierz, bardzo młody, jakby spał w ogromnej kałuży krwi, całe litry krwi najżywszej i najczerwieńszej jaką Barles widział w życiu; otworzył wszelkie luki i włazy, żeby mieć dość światła, by zrobić zdjęcie. Tego samego dnia zrobił jeszcze zdjęcie, które poszło na pierwszą stronę w “Pueblo": dwóch partyzantów obok zabitego przeciwnika, jakby był myśliwskim trofeum; jeden z palcami w znaku V, a drugi ze stopą na głowie zabitego. A może to zdjęcie zrobił innego dnia, może to nawet była inna wojna, Może zabity nie był Czadyjczykiem, ale Etiopczykiem i może nie zdarzyło się to w Ndżamenie, ale w Tessenej, w Erytrei, gdzie 4 kwietnia 1977 Barles był przez pół godziny sam pośród trupów w dolinie, a kiedy skończył ostatnią rolkę filmu i przestał patrzeć na zabitych przez obiektyw aparatu, przeraził się i zaczął uciekać w górę po zboczu, jakby się obawiał, że już nigdy nie wróci do świata żywych.