Выбрать главу

Tak czy inaczej, Barles cieszył się, że od dziesięciu lat pracuje dla telewizji, a jego stare pentaxy rdzewieją na dnie szafy. Jest lepiej, kiedy obrazem zajmują się inni.

Jeszcze spojrzał na zabitego. Kieszenie miał wywrócone; zapewne koledzy zrewidowali go w poszukiwaniu amunicji, pieniędzy i papierosów, zanim go tu zostawili. Odpędził stopą muchy znad twarzy, ale zaraz wróciły. Przez chwilę Barles wyobraził sobie, że ktoś gdzieś na niego czeka. Może jakaś kobieta. Zabity był młody, może więc ma matkę albo dziewczynę. W każdym razie ten ktoś, oczekujący listu czy wiadomości, słuchając radia – intensywne walki w centralnej Bośni – jeszcze nie wie, że osoba, o której myśli, jest już strzępem mięsa gnijącym na drodze między Bijelo Polje i Cerno Polje. Bo tak naprawdę każdy zabity jest przyszłym bólem tych, którzy na niego czekają, nie wiedząc, że już nie żyje.

Barles odwrócił się od Sekssymbola i z plecakiem i hełmem w ręce podszedł do Marqueza. Tak czy inaczej, biali, czarni czy żółci, wszystko jedno z której strony, wszyscy zabici, których mógł sobie przypomnieć, byli zawsze tym samym zabitym w tej samej wojnie, w jego pamięci i poza nią. Kiedyś zrobił sprawdzian: przygotowywał materiał do “Przeglądu Tygodnia" na temat Angoli, gdzie zabitymi byli czarni, i włączył kilka ujęć z archiwum sprzed dwóch lat, z zabitymi białymi, z Salwadoru. Antolin, montażysta materiałów wideo, był przerażony. Zobaczysz, z tego będą kłopoty, mówił. Ale nikt nie zauważył różnicy.

III. SZAMPAN, DZIEWCZYNY, FAKTURA, NO PROBLEMA

Wybuch wstrząsnął drzewami po drugiej stronie rzeki i ogień karabinowy, który już słabł pomiędzy płonącymi dachami, przez chwilę znów się wzmógł. Po pierwszej detonacji nastąpiły kolejne, pośród których Barles rozpoznał huk działa kalibru 100 mm jakiegoś starego czołgu T-54 zdobytego przez Muzułmanów. Na drugim brzegu dachówki musiały latać w powietrzu, a ostatni chorwaccy żołnierze w każdej chwili mogli przerwać obronę i opuścić Bijelo Polje. Jeśli czołgi już tam dotarły, pomyślał, kleszcze zaraz zacisną się wokół wsi. Wkrótce pojawią się za zakrętem, na wprost mostu, postanowił więc wrócić do Marqueza.

Kilka kul wysoko przeleciało z gwizdem, kiedy przechodził przez drogę. Wystrzelono je zza rzeki i musiały to być zagubione kule, z tych, które latają bez konkretnego kierunku i czasem spadają z trzaskiem na asfalt. Dźwięczały tak jak długi drut poruszony w powietrzu. Ziaaang. Ziaaang. Instynktownie pochylił nieco głowę, słysząc, jak przelatują. Kula, która cię zabija, to ta, której nie słyszysz. Kula, która cię zabija, to ta, która z tobą zostaje, nie mówiąc ci: Tu jestem.

Wojna w rzeczywistości jest właśnie tym, myślał, podchodząc do Marqueza: to kilogramy, setki kilogramów, tony kawałków metalu latających we wszystkie strony. Kule, odłamki, pociski o trajektoriach prostych, linearnych, krzywych lub wymyślnych, kawałki stali i żelaza lecące zygzakami, odbijające się tu czy tam, krzyżujące się w powietrzu, przebijające skórę, wyrywające kawałki mięsa, łamiące kości, plamiące krwią ziemię i ściany. Po dwudziestu latach pracy korespondenta wojennego Barles ciągle dawał się zaskoczyć dziwnym zachowaniem tych kawałków metalu: od skaczącej miny przeciwpiechotnej, która zamiast wybuchnąć na ziemi, kiedy stawał na niej Sekssymbol (wskaźnik śmiertelności 60 procent), eksplodowała w powietrzu (wskaźnik śmiertelności 85 procent), po granaty i amunicję kalibru 5,56 mm, która w ostatnich czasach pojawiała się na wszystkich frontach w Bośni, w miarę jak przemytnikom broni udawało się zadomowić na rynkach.

Ziaaang. Ziaaang. Gwiżdżąc, przeleciały wysoko dwie kolejne kule, ale tym razem nie pochylił głowy, dlatego że spodziewał się ich i dlatego że Marquez leżący na skarpie, z kamerą w ręku, patrzył na niego. Pocisk 5,56 mm też ma swoją specyfikę, pomyślał Barles. Jest lżejszy niż jego bracia innego kalibru, a na dodatek ma tę zaletę, że wystrzelony, leci na granicy równowagi i jeśli napotyka ludzkie ciało, zmienia trajektorię. Wtedy, zamiast wyjść prosto, zaczyna koziołkować, wylatuje gdzie indziej, a po drodze sukinsyn łamie kości i niszczy organy wewnętrzne. To prawda, że zabija na miejscu rzadziej niż pociski kalibru 7,62 NATO czy krótszy nabój kałasznikowa; ale to wszystko jest wykalkulowane. Co do kul, to zabici wrogowie są zabici i koniec. Ale naprawdę skuteczność polega na tym, żeby przeciwnik więcej niż zabitych miał ciężko rannych i okaleczonych: ich ewakuacja z pola walki, leczenie i pobyt w szpitalu wymagają wiele wysiłku, komplikują logistykę wroga, rozbijają mu organizację i obniżają morale. Teraz już się nie zabija wroga. Teraz lepiej przysporzyć mu wielu beznogich, bezrękich i sparaliżowanych i niech sobie z nimi radzi, jak potrafi. Do tego wniosku, sądził Barles, musiały dojść sztaby główne po przeczytaniu raportu – skrzyżowania statystyk z Wietnamu, kampanii napoleońskich i kto wie, czego jeszcze – który jakiś wykwalifikowany specjalista opracował po przeanalizowaniu czynników, tendencji i parametrów. Barles wyobraził sobie gościa w koszuli, który ma na imię Mortimer albo Manolo, sekretarka przynosi mu kawę, dziękuję, co słychać, dziękuję, dobrze, tutaj siedem tysięcy zabitych, tam dziesięć tysięcy, dodaję pięć, do licha, bardzo gorąca ta kawa, posłuchaj, moja droga, bądź tak dobra i przynieś mi dane procentowe o oparzeniach napalmem. Nie, to dotyczy ludności cywilnej, a ja miałem na myśli żołnierzy piechoty. Dziękuję, Jennifer albo Maripili. Pójdziemy na drinka po pracy? Nie żartuj, no to co, że masz męża? Ja też jestem żonaty!

Barles doskonale wiedział: fakt, że serbski artylerzysta, na przykład, wystrzeli z moździerza nabój PPK-S1A, a nie PPK-SSB i trafi w kolejkę po chleb w Sarajewie, stanowi o różnicy, czy Mirjan albo Liljiana będą żyły, umrą, zostaną lekko ranne, czy też zostaną kalekami do końca życia. A używanie czy dostęp do PPK-S1A lub PPK-SBB mniej zależą od woli czy chęci serbskiego artylerzysty, a więcej od obliczeń statystycznych dokonanych przez Mortimera czy Manola, który między jedną kawą a drugą kombinuje, jak by tu przelecieć sekretarkę. Swawolna kula kalibru 5,56 mm, taka która w ciele człowieka koziołkuje i zamiast wylecieć którędy powinna, wychodzi gdzie indziej, po drodze niszcząc wątrobę, zachowuje się w ten sposób dlatego, że jakiś utalentowany inżynier, spokojny człowiek jakich wielu, może praktykujący katolik, miłośnik Mozarta i ogrodnictwa, spędził wiele godzin na analizowaniu całego zagadnienia. Może nawet dał temu nabojowi jakieś imię – Luiza, Mała Euzebia albo podobnie – bo akurat w dniu, kiedy go zaprojektował, były urodziny jego żony czy córki. Kiedy plany zostały ukończone, czując satysfakcję z dobrze wypełnionego obowiązku, ze spokojnym sumieniem morderca o czystych rękach zgasił światło nad deską kreślarską, gdzie zrobił projekt, i pojechał z rodziną do Disneylandu.

Dotarł do skarpy i położył się obok Marqueza. Kamerzysta zapalił kolejnego papierosa i spokojnie się zaciągał, od czasu do czasu spoglądając na płonące dachy wioski.