– Słyszałeś czołgi? – zapytał.
– Tak, chcą to szybko skończyć.
– Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze miał tędy przejść.
– Ja też nie.
Barles spojrzał na zegarek, zniecierpliwiony. Nienawidził zegarków. Od dwudziestu jeden lat jego życie przebiegało pod ich dyktando, było zależne od godziny zwanej w żargonie deadline. To ta chwila, kiedy zamyka się wydanie gazety albo telewizyjnych wiadomości, i cała robota, jeśli nie dotrze na czas, idzie w diabły. Jeszcze trzeba dojechać do miejsca nadawania – domu otoczonego workami z ziemią, z agregatem prądotwórczym i anteną paraboliczną na dachu, gdzie pracuje Pierre Peyrot i ludzie z EBU. A i tam transmisja czasem bywa przerywana z powodu uszkodzenia linii, kłopotów z sygnałem, awarii agregatu czy zbyt bliskiego wybuchu bomby. Praca całego dnia może w ten sposób przepaść i wtedy Barry, amerykański technik, wzrusza ramionami, patrząc na Barlesa, jakby mu składał kondolencje. Mayhe the next time, może następnym razem. Barry to rosły facet, zawsze w dobrym humorze, rozmawiał przez telefon satelitarny ze swoją filipińską żoną w dziwnej mieszance angielsko-hiszpańskiej i zanim odłożył słuchawkę, mówił: kocham cię, cichutko, zasłaniając usta dłonią, jakby się wstydził, że inni słyszą, kiedy staje się na pięć sekund czuły. Ludzie z EBU to ekipa najemników bardzo dobrych w swoim fachu, którzy obsługiwali transmisje satelitarne telewizji stowarzyszonych w sieci Eurowizji. Pierre, ich lokalny szef, był Francuzem, chudym i miłym, w okularach, który przez pół roku mieszkał w Amsterdamie z żoną i córką, a drugą połowę spędzał na wojnach w najróżniejszych miejscach planety. Barles pracował z nim już wszędzie, byli starymi przyjaciółmi. Każdego dnia, bez wysyłania przez Madryt oficjalną drogą zapotrzebowania do Brukseli, Peyrot rezerwował dla Barlesa i Marqueza satelitę na dziesięć minut i godzinę na montaż u Franza, milczącego Niemca, lub u Salema, jasnowłosego, drobnego i uśmiechniętego Szwajcaro-Tunezyjczyka. W gorsze dni redagowali materiał w hełmach na głowie i w kamizelkach kuloodpornych. Kiedyś, w Sarajewie, Franz i Barles odeszli od stołu montażowego na trzydzieści sekund przed tym, jak granat wybuchł pod oknem, pokrywając cały pokój odłamkami. Pierre ułożył, do muzyki w rytmie znanych kupletów, tekst o całym wydarzeniu: “Raz, gdy hiszpańska ekipa poszła odlać się", itd. Często ją śpiewali, kiedy po ciemku upijali się w Holiday Inn, podczas gdy na zewnątrz spadały bomby, Manucher opowiadał niezrozumiałe irańskie dowcipy, a Arianne, korespondentka France Inter, która czasami wydawała się podobna do księżniczki Karoliny z Monako, wyciągała od Barlesa całe paczki chusteczek higienicznych, bo jej się skończyły podpaski.
Hotele dla dziennikarzy. Każda wojna ma swoje hotele i zawsze tak było. Vicente Talon, Giorgio Torchia, Pedro Mario Herrero, Louisset, Miguel de la Cuadra, Green, Vicente Romero, Fernando de Giles, Basilio, Bonecarrere, Claude Gluntz, Manolo Alcala, starzy reporterzy z Algierii, Katangi, Kuby, Biafry i wojny sześciodniowej, zmarli, skończeni lub emerytowani, bohaterowie opowiadanych w barach i burdelach historii, którymi Barles karmił się w młodości, wspominali z nostalgią hotel Aletti w Algierze czy Saint-Georges w Bejrucie. Kiedy myślał o tym, czuł się przeraźliwie staro. Razem z Manu Leguineche i paru innymi, Barles należał do pokolenia niemal już wymarłego, które zaczęło słuchać kul w początkach lat siedemdziesiątych. To były inne czasy, nie było takiego pośpiechu – stukałeś w klawiatury starych teleksów, kręciłeś filmy, dźwigałeś poobijanego underwooda, mogłeś przepaść na całe miesiące gdzieś w Afryce, a po powrocie i tak i reportaż publikowano na pierwszej stronie. Teraz jednak wystarczało pięciominutowe spóźnienie czy przestawienie satelity, żeby informacja się zestarzała i stała się niczym więcej jak cholernym śmieciem.
Dla Barlesa, jak dla wszystkich reporterów weteranów, każda wojna wiązała się z nazwą jakiegoś hotelu. Kiedy plemię specjalnych wysłanników odkopuje topór i biegnie za zapachem prochu, wiele twarzy i nazwisk pojawia się w pamięci na wspomnienie dat i hoteli:
Ledra Pałace na Cyprze, Commodore i Alexandre w Bejrucie, Intercontinentale w Managui, Bukareszcie i Ammanie, Hilton w Kuwejcie, Chart w Ndżamenie, Camino Real w Salwadorze, Continental w Sajgonie, Sheraton w Buenos Aires, Parador w Al-Ajun, Dunav w Vukovarze, Mansour i Rachid w Bagdadzie, Explanade w Zagrzebiu, Anna Maria w Medugorje, Meridien w Az-Zahranie, Holiday Inn w Sarajewie i wiele innych rozsypanych po obszernej mapie katastrof. Hotele wybrane na sztab główny reporterów mieszczą w sobie osobliwy i malowniczy świat: ekipy telewizyjne pojawiające się i wyjeżdżające, kable plączące się w hallach i na schodach, baterie ładujące się we wszystkich możliwych gniazdkach, anteny telefoniczne i sprzęt nadawczy w każdym miejscu, bar narażony na systematyczną grabież, wyłączenia prądu, świeczki w pokojach, kelnerzy, żołnierze, Stręczyciele, dziwki, przemytnicy, taksówkarze, szpiedzy, donosiciele, policjanci, tłumacze, dolary, czarny rynek, fotografowie siedzący w westybulu, faceci z radiami Sony przylepionymi do ucha słuchający France Inter albo BBC, kamery walające się po ziemi, sprzęt nadawczy, przenośne komputery, maszyny do pisania, kamizelki kuloodporne na kupie z hełmami i śpiworami… Czasem, jak na Cyprze, w Kuwejcie czy w Sarajewie, woda cieknie po schodach, szyby są potłuczone przez kule i pokoje zniszczone wybuchami bomb, w korytarzach leżą materace i słychać hałas benzynowych prądnic, dzięki którym jest energia elektryczna. Barles przypomniał sobie hotel, w którym Aglae Masini czołgała się razem z Enrique Gasparem i Luisem Pancorbo przez hali, podczas gdy tureccy spadochroniarze strzelali do nich od strony basenu. Cornelius upijający się z Josemi Diaz Gilem w porze happy hour – dwa drinki w cenie jednego – w Camino Real, po tym jak przeżyli w górach atak rakietowy ze śmigłowca armii salwadorskiej. Enric Marti czyszczący swoje nikony w barze Holiday Inn w chwili, kiedy serbski pocisk wysadza w powietrze pokój 326. Achille D'Amelia, Ettore, Peppe i inni włoscy dziennikarze w kąpielówkach i maskach gazowych na basenie hotelu Meridien, podczas gdy wystrzelone przez Irak rakiety Scud powodowały ogłoszenie alarmu w Az-Zahranie. Alfonso Rojo odsądzający od czci matkę Petera Arnetta, bo nie pozwalał mu skorzystać z telefonu w hotelu Rachid w Bagdadzie. Ricardo Rocha z kieliszkiem w ręce, wychodzący z Intercontinentalu, żeby popatrzeć, jak sandiniści atakują bunkier Somozy. Manu Leguineche piszący na swojej olivetti na tarasie Continentalu, o rzut kamieniem od partyzantów Wietkongu. Javier Yalenzuela w ciemnych okularach w barze hotelu Alexandre, zakochany w Libance i odkrywający właśnie wojnę. Tomas Alcoverro poważnie rozmawia z papugą w hotelu Commodore, namawiając ją, żeby powtarzała: Cembrero, nienawidzę cię, Cembrero, nienawidzę cię. Wszyscy biegnący się schronić do Osijek Garni, i Julio Fuentes śpiący w swoim pokoju, nieświadomy niczego, bo odłączał aparat słuchowy od ucha, żeby móc spokojnie spać. Albo osiemnaście rumuńskich dziwek, zrekrutowanych osobiście przez Barlesa na sylwestrową zabawę dziennikarzy w hotelu Intercontinental, pijących wspólnie z alfonsami i kelnerami, kiedy Josemi ćpa rozgnieciony actron, bracia Dalton – telewizja galicyjska – produkują jointy, a Julio Alonso i Ulf Davidson, kompletnie zalani, rzucają śnieżnymi kulkami w gościa z CNN, który, stojąc pod oknem, właśnie nadaje na żywo.
Leżeli obok siebie i patrzyli na rzekę. Barles spojrzał kolejny raz na profil kamerzysty: miał dwudniowy zarost, a pionowe zmarszczki po obu stronach ust nadawały jego twarzy wyraz twardego uporu.
– Zostało nam niewiele czasu – odezwał się Barles.
– Wszystko mi jedno. Tym razem nie stracę mostu.
Marquez miał w Madrycie żonę i dwie córki, które widywał przez miesiąc w roku, i po dwudziestu dniach tego miesiąca stawał się tak nieznośny, że własna rodzina radziła mu wsiąść w samolot i jechać na jakąś wojnę. Może Eva, jego żona, dlatego jeszcze się z nim nie rozwiodła, że ciągle trwają wojny, na które można go wysyłać. Czasem, w rzadkich chwilach zwierzeń, Marquez pytał Barlesa, co do cholery zrobi, kiedy już będzie za stary na podróże i będzie musiał siedzieć w domu przez całe długie miesiące. Barles zazwyczaj mu odpowiadał, że nie ma ani cienia pieprzonego pojęcia. Jeśli nie zginie wcześniej albo nie odejdzie na czas, emerytowany reporter jest jak stary marynarz, całe dni stoi w oknie i wspomina. Można skończyć jak Vicente Talon, włóczący się po korytarzach, pijący kawę z automatów i opowiadający o swoich bitwach młodym, jak dziadek Poszepszyński. Czasem zastanawiał się, czy nie było lepiej wejść na minę, jak Ted Stanford na drodze do Famagusty, zapić się na śmierć albo paść na syfilis w jakimś kairskim barze czy burdelu w Bangkoku. Albo na AIDS, tak jak Nino, najpierw dźwiękowiec, a potem kamerzysta Telewizji Hiszpańskiej, który wypił wszystko, co się dało i przeleciał, ile mógł, zanim zniknął za kulisami, nie dożywszy nawet trzydziestki. Często razem pracowali w Afryce Północnej i w Cieśninie Gibraltarskiej, w tym przez miesiąc zastawiając na Marokańczyków pułapki razem z chłopakami z Polisario, i Barles do dziś wspomina go, z dreszczykiem, toczącego bójkę na potłuczone butelki w jakiejś knajpie przemytników w Gibraltarze. Wyszli z tego cudem, bo Nino, choć delikatny i pedał, był facetem wyjątkowo walecznym, kiedy się wstawił, i potrafił rozdzielać ciosy na lewo i prawo. Teraz Nino już nie żyje i nie musi się martwić starością ani emeryturą, ani niczym.