– Przekażę jej twoje zalecenia. Mam prośbę. Zobacz się z nim natychmiast, gdy wrócą do Los Angeles.
– Nie mogę, Mal. Za bardzo się zaangażowałem w tę sprawę. – Podałem mu nazwiska dwóch innych psychologów.
– W porządku – mruknął niechętnie. – Powiem jej, żeby zadzwoniła do jednego z nich – przerwał. – Wiesz, wyglądam przez okno. Teren wokół mnie wygląda jak palenisko gigantycznego grilla. Strażacy spryskali go czymś, co miało zlikwidować paskudny zapach, ale nadal śmierdzi. Ciągle się zastanawiam, czy cała historia mogła się skończyć inaczej.
– Nie wiem. Moody od początku był zdecydowany na przemoc. Tak został wychowany. Pamiętasz akta? Jego ojciec był człowiekiem wybuchowym, zmarł w wyniku bijatyki.
– Historia lubi się powtarzać.
– Załatwcie małemu terapię, a może tym razem historia się nie powtórzy.
Pobielone ściany lokaliku Anity były oświetlone przez żarówki koloru lawendy i przyozdobione sztucznie postarzoną cegłą. Wchodziło się pod łukiem z drewnianej kratownicy. Karłowate drzewka cytrynowe sięgały kraty, a owoce jarzyły się turkusowo w sztucznym świetle.
Restauracja była położona w środku dzielnicy przemysłowej. Z trzech stron otaczały ją biurowce o oknach z ciemnego szkła, z czwartej – olbrzymi parking. Trele nocnych ptaków mieszały się z odległym szumem autostrady.
Wewnątrz było chłodno i ponuro. Do moich uszu dobiegły ciche tony barokowej muzyki granej na klawesynie. Powietrze przepajał aromat ziół i przypraw: kminku, majeranku, szafranu, bazylii… Trzy czwarte stolików było zajęte. Większość gości stanowili młodzi, modnie ubrani, majętni ludzie. Mówili przyciszonymi głosami.
Korpulentna blondyna w ludowej bluzce i haftowanej spódnicy wskazała mi stolik Maimona. Wstał szarmancko i usiadł dopiero wtedy, kiedy ja zająłem miejsce.
– Dobry wieczór, doktorze.
Był ubrany tak jak ostatnio – w nieskazitelną białą koszulę i wyprasowane spodnie koloru khaki. Poprawił okulary, które zsunęły mu się na nos.
– Dobry wieczór. Bardzo dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas.
Uśmiechnął się.
– Przedstawił pan swoją sprawę niezwykle jasno.
W tym momencie do naszego stolika podeszła kelnerka – smukła dziewczyna o długich ciemnych włosach i twarzy modelek Modiglianiego.
– Przyrządzają tu znakomitego wellingtona z soczewicy – powiedział Maimon.
– Doskonale. – Przyznam, że zupełnie nie miałem apetytu.
Zamówił dla nas obu. Kelnerka wróciła z zimną wodą w kryształowych pucharach, kromkami miękkiego razowego chleba i dwoma małymi tubkami warzywnego pasztetu, który smakował jak mięso i był bardzo dobry. W każdym pucharze pływał cienki niczym papier plasterek cytryny.
Prawnik posmarował chleb pasztetem, ugryzł kęs i zaczął go żuć powoli, z rozmysłem. Gdy przełknął, spytał:
– Jak mogę panu pomóc, doktorze?
– Próbuję zrozumieć Swope’ów. Dowiedzieć się, jacy byli przed chorobą Woody’ego.
– Nie znałem ich zbyt dobrze. Wydawali się dość skryci.
– Stale to słyszę.
– Nie jestem zaskoczony. – Sączył wodę. – Przeprowadziłem się do La Visty dziesięć lat temu. Wraz z żoną. Byliśmy bezdzietni. Po jej śmierci przeszedłem na emeryturę, porzuciłem praktykę prawniczą i założyłem sad, bowiem ogrodnictwo było moją pierwszą miłością. Osiedliwszy się tutaj, zacząłem od nawiązywania kontaktów z innymi miejscowymi ogrodnikami. Przeważnie przyjmowali mnie serdecznie. Ogrodnicy i sadownicy to z reguły bardzo sympatyczni ludzie. Nasz rozwój zależy od dobrej współpracy. Często się zdarza, że ktoś, kto zdobył nasiona jakichś niezwykłych gatunków, rozdaje je innym. Taka szczodrość leży w interesie nas wszystkich. Owoce, których nikt nie kupuje, w końcu znikną, tak jak wiele starych amerykańskich odmian jabłek i gruszek. Natomiast owoce chętnie jadane na pewno przetrwają. Oczekiwałem – ciągnął – że Garland Swope powita mnie ciepło, ponieważ był moim sąsiadem. Ależ byłem naiwny. Odwiedziłem go pewnego dnia. Stał przy swojej bramie i nie zamierzał mnie zaprosić do środka. Odpowiadał na moje pytania niechętnie, niemal wrogo. Rzecz jasna, wycofałem się. Nie tylko z powodu jego nieuprzejmego zachowania, lecz także dlatego, że wyraźnie nie chciał się chwalić swoimi osiągnięciami.
Kelnerka przyniosła jedzenie. Okazało się zaskakująco dobre. Soczewica owinięta w ciasto miała niezwykły smak. Maimon zjadł trochę, potem odłożył widelec i kontynuował:
– Pospiesznie odszedłem i nigdy już nie próbowałem się do niego zbliżyć, chociaż nasze posiadłości dzieli odległość około kilometra. Inni tutejsi ogrodnicy byli znacznie bardziej zainteresowani współpracą i wkrótce zapomniałem o Swope’ach. Mniej więcej rok później brałem udział w zjeździe na Florydzie poświęconym uprawie subtropikalnych owoców malajskich. Spotkałem tam ludzi, którzy znali Garlanda Swope’a i wyjaśnili mi jego zachowanie. Podobno tylko nazywał siebie ogrodnikiem. To znaczy… był nawet dość znany w swoim czasie, lecz od lat nic nie zrobił. Za bramą jego posiadłości nie ma już sadu. Został tylko stary dom i hektary piachu.
– Z czego więc utrzymywała się jego rodzina?
– Ze spadku. Ojciec Garlanda był senatorem stanowym, posiadał wielkie ranczo i całe kilometry ziemi na wybrzeżu. Część sprzedał rządowi, część rozmaitym inwestorom. Wiele przepadło z powodu kiepskich inwestycji, lecz najwyraźniej pozostało dość, by zapewnić Garlandowi i jego rodzinie życie na odpowiednim poziomie.
Popatrzył na mnie z ciekawością.
– Czy coś z mojej opowieści może panu pomóc?
– Nie wiem. Dlaczego Swope porzucił ogrodnictwo?
– Źle zainwestował. Słyszał pan o czerymoi?
– Jest ulica o takiej nazwie w Hollywood. To pewnie jakiś owoc.
Wytarł usta.
– Ma pan rację. To owoc. Mark Twain nazywał go „smakowitością nad smakowitościami”. Osoby, które go kosztowały, zazwyczaj zgadzają się z nim w całej rozciągłości. Jest subtropikalny w swej naturze, pochodzi z chilijskich Andów. Z wyglądu nieco przypomina karczoch lub wielką zieloną truskawkę. Skórkę ma niejadalną, miąższ biały i miękki jak krem, upstrzony szeregiem wielkich twardych nasion. Ogrodnicy żartują, że te nasiona umieścili w owocu bogowie, dzięki czemu ludzie nie jedzą ich zbyt pośpiesznie. Niektórzy jadają go łyżeczką. Smak ma fantastyczny, doktorze. Słodki, intensywny, z lekkim posmakiem zmieszanych ze sobą brzoskwini, gruszki, ananasa, banana i cytrusów… Jest jedyny w swoim rodzaju. To cudowny owoc. Według moich rozmówców z Florydy Garland Swope miał obsesję na jego punkcie. Uważał go za owoc przyszłości i był przekonany, że kiedy Amerykanie go skosztują, natychmiast go zapragną. Marzył, że zrobi dla czerymoi to samo, co Sanford Dole zrobił dla ananasa. Sytuacja zaszła nawet tak daleko, że swojemu pierwszemu dziecku dał imię od łacińskiej nazwy owocu. Pełna nazwa botaniczna brzmi Annona cherimola.
– Czy to marzenie było realne?