– Coś w tym rodzaju. – Matthias się uśmiechnął. – Użyliśmy gałęzi drzewa. Jabłonki. Materiału całkowicie naturalnego. Valcroix uderzył w ścianę przy prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Barry powiedział, że facet przypominał omlet pomidorowy. – Polizał wąs i posłał mi twarde znaczące spojrzenie. – To była zachłanna chciwa świnia.
– Nie dam się zastraszyć – zapewniłem go. – Sto pięćdziesiąt tysięcy. Ani centa mniej.
Guru westchnął.
– Sto pięćdziesiąt tysięcy to spora sumka, ale jakoś bym ją przebolał – oświadczył. – Kto mnie jednakże zapewni, że nie wróci pan po więcej? Sprawdziłem pana, Delaware. Był pan kiedyś niezłym specjalistą w swojej dziedzinie i świetnie pan zarabiał. Teraz pracuje pan jedynie dorywczo, lecz lubi pan wystawne życie. Ten fakt mocno mnie martwi. Nie ma nic gorszego niż wielka przepaść między „chcieć” i „mieć”. Nowy samochód, kilka luksusowych wypadów wakacyjnych, drogie mieszkanko w Mammoth i nagle pieniądze się kończą. Minie trochę czasu, a pojawi się pan ponownie z kolejnymi żądaniami. Jestem co do tego przekonany.
– Nie jestem zachłanny, Matthias. Gdyby mnie pan dokładniej sprawdził, dowiedziałby się pan, że poczyniłem kilka korzystnych inwestycji, które nadal przynoszą mi niezły dochód. Mam trzydzieści pięć lat i nie narzekam na brak funduszy, niech mi pan wierzy. Żyję sobie wygodnie bez pańskiej forsy i mogłoby to trwać w nieskończoność. Podoba mi się wszakże pomysł oskubania takiego jak pan speca od pomnażania gotówki. Traktuję ten interes jako jednorazowy fuks. Gdy ostatnia pięćdziesiątka znajdzie się w moich rękach, nigdy więcej już mnie pan nie zobaczy.
Zamyślił się.
– Może dwie setki w kokainie?
– Nie ma mowy. Nigdy nie tykam tego paskudztwa. Musi być gotówka.
Wydął wargi i zmarszczył brwi.
– Ależ z pana nieustępliwy drań, doktorku. Ma pan instynkt zabójcy. Podziwiam ludzi z takim charakterem. Przyznam, że Barry mylił się co do pana. Mówił, że jest pan uczciwy, szczery i chorobliwie zadufany w sobie. W rzeczywistości niezły z pana szakal.
– Graffius zawsze był kiepskim psychologiem. Nigdy nie rozumiał ludzi.
– Tak jak i pan. – Wstał nagle i dał znak zgromadzonym na wzgórzu członkom sekty. Podnieśli się powoli i majestatycznie ruszyli ku nam. Tyraliera odzianych w biel żołnierzy.
Zerwałem się na równe nogi.
– Popełnia pan błąd, Matthews. Przedsięwziąłem środki ostrożności na taką ewentualność. Jeśli nie wrócę do Los Angeles przed ósmą, akta zostaną ujawnione.
– Dupek z pana – warknął. – Kiedy byłem prawnikiem, zjadałem takich frajerów na śniadanie. Przeżuwałem ich i wypluwałem. Najłatwiej było sterroryzować wszelkiej maści psychiatrów i psychologów. Podczas pewnego procesu jeden z nich w trakcie zeznań posikał się przeze mnie w gacie ze strachu. A miał tytuł profesora. Pańska dziecinna próba szantażu jest żałosna. W kilka minut poznam miejsca złożenia kopii dokumentów. Barry ma ochotę osobiście pokierować przesłuchaniem. Uważam ten pomysł za wspaniały, jego pragnienie zemsty wydaje mi się niezwykle silne. To paskudny, mały gnojek, który świetnie się nadaje do tej roboty. Rozmowa z nim może się okazać dla pana bardzo, bardzo przykra, Delaware. A kiedy już wyciągniemy z pana odpowiednie informacje, załatwimy pana. Następny nieszczęśliwy wypadek.
Członkowie sekty zbliżyli się do nas. Wyglądali jak bezlitosne automaty.
– Niech pan ich odwoła, Matthews. W ten sposób jeszcze bardziej się pan pogrąża.
Mężczyźni i kobiety otoczyli nas kręgiem. Mieli obojętne twarze. Zaciśnięte drapieżnie usta. Puste oczy. Puste umysły…
Ich przywódca odwrócił się do mnie plecami.
– A jeśli istnieją inne kopie? Takie, o których panu nie powiedziałem?
– Żegnaj, doktorku – rzucił mi pogardliwie.
Jego wyznawcy rozstąpili się, aby go przepuścić, a potem natychmiast zwarli szeregi. Dostrzegłem Graffiusa. Drżał z niecierpliwości. Strumyczek śliny ściekał na jego dolną wargę. Kiedy nasze oczy się spotkały, uśmiechnął się nienawistnie.
– Bierzcie go – rozkazał.
Czarnobrody wielkolud zrobił krok do przodu i złapał mnie za ramię. Inny osiłek o szeroko rozstawionych zębach chwycił za drugie. Na dany przez Barona znak pociągnęli mnie ku głównemu budynkowi. Za nimi podążyli inni, zawodzący pieśń pogrzebową bez słów.
Graffius podbiegł i uderzył mnie z pogardą w twarz. Rechocząc radośnie, opowiedział mi o przyjęciu, które zaplanowali na moją cześć.
– Mam nowy, dopiero testowany halucynogen, przy którym LSD wydaje się aspiryną dla dzieci. Wstrzelę ci go prosto w żyłę z dodatkiem metedryny. Poczujesz się jak w piekle i z każdą kolejną minutą będziesz się zapadał w nie głębiej.
Zamierzał ciągnąć dalej tę przemowę rodem z tandetnego kryminału, gdy nagle rozległ się terkot pistoletów maszynowych, wdzierający się w ciszę niczym symfonia gigantycznych ropuch, a po chwili pojedyncze głośne eksplozje.
– Co za cholera?! – zawołał Graffius.
Procesja się zatrzymała.
Od tego momentu wszystkie zdarzenia rozegrały się tak szybko jak na przyspieszonym filmie.
Na niebie pojawiły się wirujące oślepiające światła przeszywające mrok. Nad naszymi głowami krążyły dwa helikoptery. Z jednego z nich zahuczał wzmocniony przez megafon głos:
– Mówi agent Siegel z Federalnego Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami. Macie uwolnić doktora Delaware’a i położyć się twarzą do ziemi.