Выбрать главу

Pierwszy raz do pracowni Mgły zaprowadził mnie oczywiście Moneta. Większą część małej izdebki zajmował warsztat tkacki, z którego spływał pas szarego płótna, częściowo nawinięty na wałek. Inne, ukończone już tkaniny leżały pozwijane na półkach lub poskładane w kostkę, czekały na farbowanie. Wśród tego kramu Mgła poruszała się swobodnie, znając położenie każdego zwoju materii, każdego narzędzia.

Dziwaczne i niezręczne było nasze pierwsze spotkanie. Moneta tłumaczył. Dowiedziałem się zaledwie imienia dziewczyny, że ma siedemnaście lat i nie widzi od urodzenia. Tkała przez cały czas. Jej zręczne palce biegały wzdłuż osnowy, sprawdzając, czy któraś z nitek nie jest zerwana. Wprawiane w ruch szarpaniem za sznurek wrzeciono turlało się w jedną i w drugą stronę, ciągnąc za sobą nić i płótno pojawiało się jakby znikąd w zawrotnym tempie.

Nie wiem, dlaczego zwróciłem uwagę akurat na Mgłę. Z początku nie była dla mnie miła. Nie miała w sobie nic z posągowej piękności. Całkiem zwyczajna dziewczyna. Z trójkątną buzią i zabawnym, jakby kocim nosem. Ani wysoka, ani przesadnie zaokrąglona w interesujących miejscach. Ciemnobrązowych jak torfowa ziemia włosów nie upinała kunsztownie, tylko zwyczajnie związywała wstążką. Parokrotnie spotkałem ją później. U Miedzianego, przy studni, w graciarni Monety lub biegnącą po jednej ze ścieżek. Właśnie, biegnącą, gdyż poruszała się szybko i zgrabnie. Nie zauważyłem nigdy, by potknęła się lub wpadła na kogoś. Zupełnie jakby widziała. A jednak nie. Nauczyłem się rozpoznawać drobne oznaki ślepoty – ostrożne wysunięcie bosej stopy, wymacującej krawędź ganku lub próg, ukradkowe dotykanie przedmiotów dokoła. Zacząłem zaglądać do warsztatu Mgły. Czasami spędzałem tam sporo czasu, z fascynacją przyglądając się, jak jej ręce wyczarowują wypukłe wzory na grubych tkaninach lub kierują cienkie nitki tak, by układały się w gładkie powierzchnie płócien bieliźnianych. Raz i drugi udała, że mnie nie zauważa, choć byłem pewien, że słyszy, jak wchodzę.

Przychodząc do Mgły po raz trzeci, nie zastałem jej przy warsztacie, lecz skuloną w wykuszu okiennym, pośrodku ciepłej, słonecznej plamy. Zajętą wyplataniem w niewielkiej ramce. Podszedłem bliżej, by przyjrzeć się robótce, a wtedy Mgła chwyciła mnie za włosy. Tak nagle i nieomylnie, że przestraszyłem się. Nie byłem pewien, czy wydrze mi garść uwłosienia, czy może zechce wytłuc po twarzy za nachodzenie bez zaproszenia. Tymczasem ona chciała mnie po prostu obejrzeć. Jej dłonie przesunęły się po mojej głowie, palce przeczesały włosy. Dotykały brwi, policzków. Potem przyszła kolej na nos, usta, uszy… Czułem się nieswojo, obmacywany niczym rzecz. Mgła poklepała mnie po barkach, „obejrzała” dłonie, zastanawiając się nad bliznami po zębach Pożeracza Chmur. Uśmiechnęła się leciutko i napisała mi palcem we wnętrzu dłoni liczbę „siedemnaście”, a potem tym samym palcem puknęła w moją pierś. Dodała mi dwa lata, zapewne z powodu wysokiego wzrostu, ale wolałem nie prostować tej pomyłki. Potem miało się okazać, że dobrze zrobiłem.

Wspomniałem już o makatkach i muszę o nich napisać, bo nie sposób ich ominąć. Mgła i jej prace to jakby jedno. Pierwszą makatkę zobaczyłem nie dokończoną, rozpiętą na ramie. Co miała przedstawiać, nie mogłem zgadnąć. Zresztą to nie było ważne. Gdy Mgła nabrała do mnie zaufania, pokazała mi inne. Wszystkie były obrzydliwe. Rzadko która miała przepisowy kształt kwadratu lub rombu, a każda składała się z nieregularnych łat. Co do użytych materiałów, było tam wszystko. Od lnu, poprzez wełnę, nieczesane włókno wodorośli aż do rzemienia. Zdarzał się też jedwab pocięty w paski, patyczki, trzcina i powszywane w tę zwariowaną tkaninę gliniane paciorki. Nie miałem pojęcia, po co to robi. Dlaczego traci czas na wyplatanie tych bzdur.

Moneta nie umiał lub nie chciał mi tego wyjaśnić. Wzruszył tylko ramieniem i popatrzył po swoich obrazach. Mam jednak pewność, że rudowłosy artysta jest bardzo blisko tego poziomu wrażliwości, na jakim żyje Mgła.

Intrygowały mnie twory tej dziewczyny, mimo ich szpetoty. Ale nigdy bym nie wpadł, co w nich jest, gdyby nie sama autorka. Pewnego dnia odszukała mnie, prawie przemocą odciągnęła od przepisywania nieporządnych bazgrołów Miedzianego i zaprowadziła do siebie.

Całą podłogę warsztatu pokrywały makatki. Nie przypuszczałem, że Mgła zrobiła ich już tyle. Wyglądały jak wielki, pstrokaty dywan. Mgła wspięła się na palce, zawiązała mi oczy chustką i dotykiem sprawdziła, czy aby na pewno nie została szparka do podglądania.

Każdy czegoś się boi. Jedni pająków, inni wody albo wchodzenia na wysokie drzewa. Dla mnie zmorą jest ciemność. Może dlatego, że pozbawiony również wzroku byłbym całkowicie bezradny. Wtedy, w izbie Mgły, momentalnie zesztywniałem, bojąc się zrobić choćby krok. Z jednej strony obawiałem się, że na coś wpadnę, z drugiej, że nie wpadnę na nic i będę tak szedł całą wieczność, a nie dotrę do żadnej ze ścian. Nie zdążyłem odsłonić oczu, gdyż Mgła pociągnęła mnie w dół, zmusiła do uklęknięcia. Poczułem pod palcami fakturę porozkładanych fragmentów śmiesznej tkaniny i już wiedziałem, czego ode mnie oczekiwano.

Jedwab był śliski w dotyku. Rzemyk miał szorstkie kanciki, a włókienka wełny łaskotały i zaczepiały o paznokcie. Koraliki były chłodne, ugniatały dłonie i kolana. Czasem w osnowie znajdowałem kostropate fragmenty… kory? suchych badyli?

Zatonąłem. Wzrok i słuch przestały się liczyć. Nie zgadywałem już, czego właśnie dotykam. Mogły to być nici chirurgiczne, mogła być przędza do wyszywania. Nieważne. Mgła tkała samo życie. Dla mnie był tam smak łakoci i kwaśnych jabłek. Zimna woda, gorące letnie popołudnie i skaleczony nożem palec. Duma z pierwszego samodzielnie odczytanego zdania sąsiadowała z karą wymierzoną rózgą. Skrawek futerka – Pożeracz Chmur w naturalnej postaci. Miękka łatka – dom i broda Płowego.

I nagle… zderzyliśmy się z Mgłą czołami! Poczułem jej policzek na swoim. Palce dziewczyny wsunęły się wolno w wycięcie mej koszuli, jakby pytając: czy można?

Dlaczego nie? Oczywiście, że można. I dziwna rzecz się stała, że nasze usta jakoś prędko się odszukały w mroku, a dłonie znalazły ciekawsze zajęcie niż oglądanie szmatek. Odwiązywanie tasiemek po omacku nie jest trudne. Krótko: uwiodła mnie. Prawie uwiodła. Zanęciła jak rybę

i zostałem złapany na najdziwniejszą przynętę świata. Na makatkę. Choć tak naprawdę do niczego nie doszło. Nie, sam sobie przeczę. Doszło do mnóstwa rzeczy, tam na twardej podłodze, zasłanej dywanikiem. Tyle że to zbyt osobiste.

Tylko jedno nurtuje mnie do tej pory. Czy to się liczy jako „pierwszy raz”? Czy może jestem tylko częściowo mężczyzną?

***

Czas mijał, wypełniony jednostajnymi zajęciami. Tęskniłem za domem. Brakowało mi zarzuconych ćwiczeń w tworzeniu miraży. Żałowałem swojej nieprzemyślanej ucieczki i zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno bałem się gniewu starszyzny Kręgu, czy był to tylko pretekst do uniknięcia egzaminu?

Księżyc odmieniał się, dążąc ku pełni i co noc wisiał nad wierzchołkami drzew jak ogromny, nadgryziony owoc. Miedziany przepowiadał wielkie przypływy oceanu, które wepchną do delty masę wody razem z rybami, bursztynem, gęstwą wodorostów i potworną ilością mułu. Odpływ za to wyrwie kawał lądu. Coś przybędzie, coś ubędzie. Nowa robota dla rysowników map. Księżyc, sprawca bałaganu, świecił jak oszalały, nie dając szans swojemu maleńkiemu bratu, który błyszczał blado niczym muszelka nisko nad widnokręgiem.

Wdrapywałem się nocami na dach i czytałem, korzystając z darmowego światła lub po prostu rozmyślałem. I właśnie w takiej scenerii, pod gigantyczną, złotą tarczą księżyca zetknąłem się na nowo z Pożeraczem Chmur. Siedział na szczycie dachu, oblany poświatą, jak nagi posąg z metalu. Tylko oczy były żywe, świecące spod zmierzwionej grzywy. Było coś groźnego w zgarbieniu jego ramion, ugięciu łokci, gdy wspierał się na rękach. W nieruchomości i naprężeniu mięśni. Przypominał przyczajoną bestię. Już nie biały kundel i nie chłopak, z którym spędziłem tyle czasu, lecz odmieniec, obcy. Wahałem się parę chwil, zostać czy odejść. Pożeracz Chmur zrobił pierwszy ruch. Niespodzianie, w brutalny sposób zostałem wywleczony z własnego ciała i wciągnięty w otchłanie smoczego umysłu. Uczucie istnienia jednocześnie w dwóch miejscach: ja-człowiek i ja-smok. Nie zdążyłem się z tym oswoić, a już zostałem wypchnięty z powrotem. Chwiałem się, zszokowany, wczepiony kurczowo w kalenicę, by nie spaść. Uporządkowałem chaos w głowie.