Wiatr Na Szczycie sięgnął za pas i rzucił czymś w moją stronę. Chwyciłem przedmiot odruchowo, zanim jeszcze zorientowałem się, co to jest. Zabolało aż po łokieć! To było stalowe słoneczko. Broń skrytobójców! Dwa z sześciu promieni wbiły mi się w dłoń. Osłupiałem ze zdumienia i poczucia krzywdy. W następnym momencie kawałek metalu rozpłynął się jak dym, ale krwawiące ranki pozostały.
Iluzje nie ranią. Rani wiara w nie – napisał w powietrzu Mistrz Iluzji. Skaleczyła mnie własna wyobraźnia? Dziękuję za naukę. Dowiedziałem się ważnej rzeczy, ale to nie załatało dziur w ręce. Płowy twierdził, że w każdym człowieku siedzi zwierzę. Moje zobaczyło ostrze, zanim ja sam je dostrzegłem, i teraz nadal upierało się przy swoim.
Oczywiście, znów gwałtownie się poruszyłem, wyrywając Mistrza Tatuażu z ustalonego rytmu. Zbeształ mnie i Wiatr Na Szczycie. Zdaje się, że byliśmy „trudni”. Praca Mistrza Tatuażu trwała długo, choć znak miał być prosty i niezbyt duży. Przerywaliśmy dwukrotnie, żeby odpocząć, zjeść cokolwiek i przyłożyć zimny okład.
Wreszcie postawili mnie przed lustrem. Za sobą widziałem kpiarsko uśmiechniętą gębę Wiatru Na Szczycie. To był dzień zaskoczeń. Nad lewą piersią, na zaczerwienionej skórze miałem świeży znak „Dłoń”, a pod nim, precyzyjnie odrobione pół kręgu! Co to miało znaczyć?! Byłem połową maga?! Już miałem wybuchnąć, gdy Wiatr Na Szczycie odsłonił własny znak. Jego krąg otaczający symbol kasty był złożony z dwóch połówek. Dolna była należycie czarna, ale górna błękitniała wspaniałym, jedynym w swoim rodzaju kolorem magów. Tkacz Iluzji potarł mocno emblemat. Na poróżowiałym ciele, po obu stronach znaku ukazały się podskórne blizny wieszczące: „Krąg Magów”. Z pewnością miałem takie same. Jedna z tajemnic kunsztu Mistrza Tatuażu.
Na lustrze ukazało się pismo Wiatru Na Szczycie:
Krąg pokłada w tobie wielkie nadzieje. Być może zastąpisz mnie. Teraz tylko od ciebie zależy, czy dopełnimy twój znak czernią, czy błękitem.
Patrzyłem na swoje odbicie w lustrze, wzruszony i lekko przerażony. Ta nieszczęsna połowa kręgu była większym zaszczytem niż można by przypuszczać. Miałbym zostać następcą Wiatru Na Szczycie? Mistrzem Kręgu? Dotąd myślałem o zdobyciu certyfikatu jak o czymś ostatecznym. Tymczasem wszedłem na jedno wzgórze, a za nim ukazało się następne, wyższe. Ile musiałbym jeszcze pracować, by błękitny łuk zwieńczył czarną podstawę?
Nieświadomie uniosłem rękę, by dotknąć świeżego rysunku, na którym zasychała warstewka limfy. Mistrz Tatuażu złapał mój przegub, przyłożył tampon do rany i zaczął mnie bandażować, fachowo przeciągając długi pas płótna przez pierś i bark. Wiatr Na Szczycie przekładał na ciągi znaków długą mantrę ostrzeżeń – nie dotykać brudnymi rękami, nie drapać, nie zrywać strupa wraz z opatrunkiem, nie chlapać się w byle jakiej wodzie… Gdy ukazało się: Przez jakiś czas unikać alkoholu, zamknąłem oczy. Przypominam, że wychowałem się pod dachem medyka. Część życia zatruły mi pytania w rodzaju: „Co ci zaszkodziło i dlaczego słodycze?”
Nie był to koniec zdarzeń w Zamku Magów. Z pracowni Mistrza Tatuażu Wiatr Na Szczycie zabrał mnie tak szybko, że ledwo zdążyłem się pożegnać. Trafiłem do obszernej, okrągłej sali, dookoła biegł korowód kolumn tworzących odrębny krużganek. Pośrodku stał pulpit, a na nim leżał spory przedmiot owinięty tkaniną. Kształt sugerował kasetę lub księgę. Pomiędzy kolumnami zgromadziła się rzesza magów. Pamięć podsuwa mi teraz wiele tamtych twarzy. Młodych mężczyzn, którzy niedawno pożegnali wiek chłopięcy, i takich, którym lata przesiały srebrem ciemne włosy. Oblicza wyczekujące, wesołe lub zachowujące wyraz rezerwy. Zdumiałem się i speszyłem, widząc, jak wielu ich przyszło.
„Idź. Szukaj ścieżki” – podsunął mi któryś z Mówców. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, potem dostrzegłem, że wzór jasnoniebieskich linii na podłodze tworzy rodzaj labiryntu. To mi się nie spodobało. Płowy nigdy nie opowiadał o takim elemencie inicjacji. Czyżby była to subtelna pomsta za psotę w trakcie egzaminu?
Dłoń Wiatru Na Szczycie pchnęła mnie lekko i ruszyłem. Nie było łatwo. Ścieżki pętliły się, rozwidlały, kończyły ślepo… Namalował to chyba ktoś chory na umyśle. Gdy po raz kolejny stanąłem u końca dróżki-pomyłki, mając cel pozornie w zasięgu ręki, zatrzymałem się i zacząłem myśleć. Sięgnąłem do własnych zdolności. Wysłałem białą linię, by spenetrowała zakątki labiryntu, tworząc w miarę sensowną mapę. Szybko stwierdziłem, że to głupie. Operacja trwała zbyt długo. Spróbowałem zmienić system ścieżek, ale jeden rzut oka na miny obecnych dał mi znać, że chyba łamię reguły. Wtedy dotarł do mnie Pożeracz Chmur, który gdzieś na zewnątrz walczył z otoczeniem nie dopasowanym do smoczych rozmiarów. Nie była to myśl ani obraz, tylko idea. Ciepłe dotknięcie przyjaznego uczucia, dodające otuchy. Już wiedziałem, co zrobię. Markotny chłopak, zaplątany w malowaną pułapkę, na oczach zgromadzenia zmienił się w niedużego, białego smoka. Nie dotykając posadzki „przeleciał” nad labiryntem i w elegancki sposób wylądował u celu. Przybrałem znów własną postać. Nikt nie protestował, gdy rozwijałem wzorzysty materiał pakunku. Wewnątrz znajdowała się księga. Oprawna w skórę, gruba na szerokość dłoni, z kantami zabezpieczonymi mosiężnymi blaszkami, spięta klamrą. Jak ta, która była w posiadaniu Płowego. Diariusz, gdzie mag spisuje najważniejsze fragmenty swego życia. Osiągnięcia i porażki.
Na księdze leżała złożona szarfa, jaką przewiązuje się tunikę.
„Błękit maga” – pomyślałem, biorąc ją do rąk. Owinąłem się w talii tym symbolicznym pasem. Sam – tak jak wielu przede mną. Sam dlatego, że zawsze sami odkrywamy swoje możliwości. Nikt nie uczy nas, magów, jak tworzyć miraże, przesyłać myśli czy wędrować w poza świecie. Uczą nas tylko, jak się uczyć. Podniosłem diariusz (był okropnie ciężki) i zobaczyłem, jak paru magów wyciąga w moją stronę dłonie z rozpostartymi szeroko palcami, a inni idą za ich przykładem. Zupełnie jakby chcieli przekazać w mowie rąk: symbol „Dłoń” – Tkacz Iluzji. Tkacz Iluzji – mag, jeden z nas. Nasz, włączony do Kręgu. Nasz na zawsze.
Trzymając księgę w objęciach, odwróciłem się, szukając oczyma Wiatru Na Szczycie. Roześmiany, jedną rękę uniósł nad głową, rozkładając palce. Drugą wyciągnął ku mnie. Poszedłem za tym wezwaniem.
Na tym kończył się zapis. Uniosłem głowę i spojrzałem prosto w ciemnobrunatne oczy Pożeracza Chmur. Oblizywał rysik – oczywiście język miał już zupełnie czarny. Przed nim leżała karta ze świeżym rysunkiem. Na białej płaszczyźnie rozpościerał skrzydła smok, przedstawiony w locie. Pęd powietrza przyciskał mu uszy do głowy i mierzwił futro. Na jego karku przycupnęła maleńka sylwetka człowieka.
„Wiosną. Razem” – przekazał Pożeracz Chmur.
„Razem” – potwierdziłem.
To było jak przysięga.
Wyspa Szaleńca
Niedobrze, jeśli nie pamiętasz o czyichś urodzinach.
Jeszcze gorzej, kiedy nikt nie pamięta o twoich. Nie dostaniesz śniadania do łóżka ani żadnego drobnego upominku.
Natomiast godne pozazdroszczenia jest, gdy nie znasz swojego własnego dnia urodzin. Wbrew pozorom jest to czysta przyjemność. Możesz wtedy wybrać sobie taki dzień, który będzie ci najbardziej odpowiadał.
Gdy Płowy zabrał mnie do swojego domu, byłem jeszcze bardzo mały. Moi rodzice już nie żyli. Zaraza zabrała wtedy prawie połowę mieszkańców Strzelców i nikt nie miał głowy do tego, by pamiętać, kiedy urodziła się jedna z wielu sierotek. Tylko wiejskiej akuszerce, którą choroba ominęła szczęśliwie, zdawało się, że przyszedłem na świat wiosną, gdy drzewa owocowe pokryły się kwiatami.