Odnalazłem Pożeracza Chmur zaszytego w zaroślach. Siedział skulony, przykryty namiotem skrzydeł, ponuro gapiąc się w ziemię. Z nosa kapała mu krew. Uszy miał oklapłe jak zwiędłe liście. Przysiadłem obok. Czekałem. Przez jakiś czas Pożeracz Chmur jakby mnie nie zauważał. Oblizywał tylko krwawiący nos i wzdychał.
„Nie jest dobrze” – przekazał wreszcie.
„Przepraszam, że tak wyszło.”
Było mi naprawdę przykro. Zdawałem sobie sprawę, że Pożeracz Chmur oberwał za mnie.
„To nie twoja wina. Ojciec jest zły ogólnie, bo nie chcę tu żyć. Nie chcę siedzieć na tym końcu świata. Wścieka się, bo umiem czytać i pisać. Twierdzi, że to niepotrzebne smokom.”
Pożeracz Chmur odłączył się na moment, a potem dodał:
„Pobił mnie, bo wolałbym być człowiekiem, a nie smokiem.”
To mnie bardzo zdziwiło. Ze mną było akurat odwrotnie. Zawsze uważałem, że Pożeracz Chmur ma życie godne pozazdroszczenia.
„Lubię być chłopcem” – tłumaczył młody smok. – „Potrzebuję wtedy mniej miejsca, mniej żywności. Mam ręce – tyle można zrobić rękami. Ludzie mają mnóstwo ciekawych zajęć. Ty to masz dobrze” – znów westchnął głęboko. „Płowy bardzo cię kocha. I nigdy nie bije. A mój ojciec…”
Poczułem się w obowiązku wyjaśnić mu, że ojcowie niezbyt różnią się między sobą. Mniej więcej do trzynastego roku życia zebrałem więcej rózeg, niż miałem włosów na głowie. Potem spoważniałem, przestałem broić i Płowy odetchnął. Stwierdził, że chyba jednak nie skończę na szafocie.
„Raz dostałem gorzej, niż ty teraz” – wspomniałem. „Płowy podrapał cię? Ugryzł w ucho?” – zainteresował się Pożeracz Chmur.
„Ludzie nie drapią” – poprawiłem. – „Ojciec obił mi tyłek wierzbowym prętem. Przez dwa dni nie mogłem usiąść!”
Pożeracz Chmur szeroko otworzył oczy ze zdumienia i zgrozy.
„Ale za co?”
„Wrzuciłem zapaloną petardę do wychodka przy karczmie, kiedy akurat macała się tam jakaś para. Długo nie można ich było doczyścić.”
Wyobraźnia zrobiła swoje. Obaj zaczęliśmy się strasz-
nie śmiać, a Pożeracz Chmur aż dostał czkawki. Jego zły humor ulotnił się zupełnie. Popłynęły opowieści z czasów dzieciństwa – wspomnienia przygód, psot i żartów. O dziwo, chociaż Pożeracz Chmur żył parokrotnie dłużej ode mnie, przegrywał w tej dziwnej licytacji. Zrzucanie przegniłych owoców na głowę nielubianej ciotki nie mogło równać się z napadem iluzyjnych myszy na zebranie towarzystwa hafciarek. A straszenie rybaków wydawało się kompletną nędzą, w porównaniu z niektórymi moimi wyczynami. Choćby omdleniem mleczarki, która ujrzała swego męża z dużym świńskim ryjem w miejscu twarzy. Okazało się, że byłem wcielonym demonem z samego dna piekielnej otchłani, a Pożeracz Chmur – bardzo grzecznym dzieckiem. Pewnie biedak nie miał zbyt wielu okazji ani możliwości, by się wykazać.
„Przez jakiś czas nie pokazuj się na oczy mojemu ojcu” – ostrzegł Pożeracz Chmur. Kiwnąłem głową.
„Dlaczego on mnie tak nienawidzi?” – spytałem z żalem.
Pożeracz Chmur zmieszał się lekko.
„On cię nie nienawidzi. To znaczy, nie tylko ciebie… On ma za złe ludziom. Wszystkim ludziom, nie tylko tobie.”
„Dlaczego?”
Pożeracz Chmur zamiast wyjaśnić coś więcej, podniósł się i skierował w głąb lasu.
„Chodź, coś ci pokażę.”
Smok torował drogę w splątanych chaszczach. Umykało przed nami wszystko, co żyło, prócz głupich, ociężałych żuków, wielkich jak pięści i wszędobylskich mrówek. Te taszczyłyby swe brzemiona, nawet gdyby pokazał się tutaj orszak cesarski. Nigdy nie zapuściłem się tak głęboko w duszną zieleń, gdzie wszystko rosło, rozpychając się, oplatając wzajemnie i szukając chciwymi pędami każdej kropli wilgoci, każdej plamki słońca. Pożeracza Chmur chroniła gruba sierść, ale ja nie miałem na sobie nic prócz cienkiego płótna kusej tuniki. Wkrótce ręce i nogi poznaczył mi dekoracyjny wzór cienkich zadrapań. Żałowałem, że nie zawróciłem po spodnie i bluzę, lecz z drugiej strony, w tej gęstwinie stał nieznośny duszny upał.
Inny niż gorąco plaży, gdzie powietrze mieszała rześki bryza znad oceanu.
Pożeracz Chmur zatrzymał się.
„To tutaj.”
Rozejrzałem się, zdumiony nieoczekiwanym widokiem. Wokoło wznosiły się ruiny budowli. Kilka budynków, wzniesionych z ciosanego kamienia, rozsypujących się powoli. Zarośnięte pnączami mury gdzieniegdzie były jeszcze całkiem wysokie, lecz kruszyły się od góry. W większości pozapadały się i utworzyły kupy gruzu, zagarnięte prawie bez reszty przez roślinność. Próbowałem wyobrazić sobie to miejsce przed kilkuset laty, gdy żyli tu jeszcze ludzie. Może pokrywali ściany kolorowym tynkiem i malowidłami, jak w dużych miastach? Tam, gdzie panoszyły się chwasty o grubych, palczastych liściach i kolczaste pnącza, kiedyś pewnie rosły kwiaty. Wytyczone ścieżki prowadziły między klombami i kamiennymi ławami. Pracowali tu ludzie, biegały dzieci i oswojone zwierzęta. A teraz zagarnęła to puszcza.
„Od bardzo dawna nie ma tu nikogo. Wszyscy z twojej rasy odeszli.”
„Musiało minąć co najmniej kilka stuleci.” „Tysiące lat” – przekazał Pożeracz Chmur. – „Nikt ze starszych nie pamięta ludzi na Smoczym Archipelagu. Zostały tylko te ruiny. Ale są wszędzie, na każdej wyspie. Na Jaszczurze również. Często się tam bawiłem.” Przerwał. Czułem, że coś w sobie tłamsi. „Bawiliśmy się w takim miejscu razem z bratem” – podjął po chwili. Jednocześnie w głowie przemknął mi wizerunek małego smoka – szarej miniatury ojca w białych pończochach.
„Miałem dopiero osiemnaście lat i jeszcze dziecięce imię. Szperacz był starszy.”
„Co się stało? Został na Jaszczurze?”
„Umarł. Wpadł do starej studni w ruinach. Nie było w niej wody, ale była bardzo głęboka, a otwór miała wąski.”
„Zabił się?”
„Udusił. Świeże powietrze nie dochodziło do samego dna. Ojciec nie potrafił go wyciągnąć. Może, gdyby miał ludzki wzorzec… ale nie miał go. Czuwał tylko aż do samego końca. Od tamtej pory zmienił się. Nienawidzi ludzi, bo wini ich za tamto nieszczęście. Zmienialiśmy terytoria, ciągle przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Byle dalej od ludzkiej rasy. Jednak wszędzie natykaliśmy się na jakieś resztki. W końcu zamienił się z tym starym wariatem. Ale nawet tu, na Wyspie Szaleńca, stały wasze domy.”