„Czy Pazur wie o tym?” – spytałem. Pożeracz Chmur machnął uszami. „Nie mam pojęcia. Może wie, ale udaje, że nie wie. Wyspa Szaleńca to już ostatni skrawek lądu. Dalej jest tylko ocean. A gdzieś trzeba wychowywać Liskę.”
„Chodźmy już stąd” – poprosiłem. To miejsce i historia tragedii na Jaszczurze przygnębiły mnie. Zacząłem inaczej oceniać Pazura. Sam przecież straciłem rodziców. Zdarzyło się to bardzo dawno temu, gdy miałem dopiero parę lat, ale i tak wielokrotnie śniła mi się blada, nieruchoma twarz mamy, z ustami pokrytymi czarnym strupem. Budziłem się wtedy – mały chłopczyk – z rozpaczliwym płaczem i zasypiałem na powrót dopiero w bezpiecznych ramionach Płowego. Pamięć dziecka przechowuje niewiele, pamięć smoka – każdy szczegół. Mogłem zrozumieć, jak strasznie bolały Pazura jego wspomnienia.
Pływać umiem i lubię. Znam groźne właściwości rzecznych wirów. Wiem, czego można spodziewać się po gęsto zarośniętych wodorostami rejonach jezior i stawów. Podczas pobytu na Bursztynowym Wybrzeżu zapoznałem się z groźnym zjawiskiem wstecznego prądu w morzu. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mógłbym utopić się na głębokości niespełna trzech łokci.
Polowałem na ryby z ościeniem. To sprytne narzędzie zrobiłem sam i byłem z niego dumny. Oścień miał metalowy szpikulec, dwa „wąsy” z zadziorami po bokach, by zdobycz nie wymknęła się. Był lekki i poręczny, a co najważniejsze – działał.
Tkwiłem w morzu, zanurzony po biodra, nieruchomy jak bocian tuż przed uderzeniem dziobem w upatrzoną żabę. Dwa czy trzy kroki dalej dno schodziło gwałtownie w dół, tworząc strome urwisko. Z głębiny napływały tu czasem większe ryby, szukając żeru w cieplejszej wodzie. Miałem już trzy sztuki nawleczone na sznur i czekałem na czwartą. Wokoło moich nóg uwijało się, jak zwykle, sporo kolorowego drobiazgu, lecz tym razem nie zachwycałem się ich urodą. Raczej oceniałem przydatność do zjedzenia. Człowiek naprawdę jest drapieżnikiem. To polowanie sprawiało mi przyjemność.
Jasnoszary, podłużny kształt, który nadpłynął z boku, w pierwszej chwili zdał mi się podobny do rekina – rzadkiego gościa u wybrzeży Lengorchii, ale dość pospolitego w wodach Południa. Mocniej zacisnąłem palce na drzewcu. Zaczekać? Uderzyć jako pierwszy? Czy ostrze przeznaczone na niewielkie ryby przebije tego stwora, czy tylko zrani i rozdrażni? Zanim podjąłem decyzję, przybysz podpłynął bliżej i zatrzymał się. Falująca powierzchnia wody lekko zniekształcała obraz. Z dołu patrzyły na mnie okrągłe oczy, szeroko rozstawione w płaskiej twarzy. Pojedyncze pasmo włosów na szczycie czaszki unosiło się w wodzie jak smuga dymu. Krótkie ręce wsparły się o dno. Krępy tułów zwężał się w ogon zakończony poziomą, szeroką płetwą. Tak, to była syrena.
Nie była duża i nie wyglądała groźnie. Nie przypominała też piersiastych ślicznotek z obrazków ilustrujących żeglarskie legendy. Była stworzeniem żyjącym w wodzie i dobrze do tego przystosowanym. Obserwowaliśmy się nawzajem. Nie miałem zamiaru zrobić jej krzywdy. Wolniutko opuściłem oścień. Nagle coś podcięło mi nogi od tyłu. Runąłem na twarz w wodę. Oczy zapiekły od soli, odruchowo zacisnąłem powieki. Syrenie ręce wczepiły się w me włosy, sięgały do oczu! Pociągnięty z wielką siłą, przeszorowałem boleśnie brzuchem po dnie. Usiłowałem uwolnić się od tych mocnych dłoni, lecz inna para rąk trzymała mnie za kostki u nóg i nie pomagało żadne kopanie. Zorientowałem się, że brzeg podwodnego klifu jest tuż i właśnie tam wloką mnie te półludzkie bestie. W głębiny, gdzie nie będę miał najmniejszej szansy. Już zaczynało brakować mi powietrza. Wbiłem palce w szczelinę koralowej skały, zdecydowany nie oderwać się od niej choćby i po śmierci. Dusiłem się. Przed oczami pływały mi żółte plamki. Ugryzłem rękę, która zacisnęła się na mych ustach i nosie. Mocne uderzenie w brzuch wypchnęło mi z płuc resztkę powietrza. Żółte plamki sczerniały i rozlały się w jedną wielką, ciemną plamę. Ostatkiem przytomności zaciskałem palce, walczyłem z chęcią nabrania oddechu, który napełniłby mi płuca słoną wodą.
Wtedy, gdy już osuwałem się w ciemność i bezwład, gdy serce powoli przestawało łomotać o żebra niczym osłabły ptak, potworna siła wyrwała mnie z odmętów.
Nie jestem w stanie określić, ile czasu przywracano mnie do życia. Ile trwały nieprzyjemne zabiegi – tarmoszenie, ugniatanie, turlanie po ziemi i lizanie. Wreszcie zaczerpnąłem tchu, kaszląc i zachłystując się. Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, było: Pożeracz Chmur. Jakież było moje zdumienie, gdy wzrok wrócił mi do normy, przestając pokazywać rozmazane plamy, i zobaczyłem nad sobą Łagodną.
Potrząsała głową, siejąc wkoło mokre bryzgi. Otrząsała każdą łapę osobno, jak zmoczony kot. Patrzyłem na to z niedowierzaniem. Łagodna? Weszła do wody? Z trudem mogłem sobie wyobrazić jej poświęcenie. Uratowała mi życie, a doskonale wiedziałem, jak bardzo musiała się przełamać.
„Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Gdyby nie ty, utopiłyby mnie.”
„To by rozwiązało parę problemów” – odparła Łagodna cierpko, zaciekle wylizując mokre łapy.
Sprawiła mi ogromną przykrość. Odczułem to jak uderzenie. Łagodna przechwyciła mój żal, przerwała suszenie.
„Przepraszam. To nieprawda. Nie jestem na ciebie zła. Rozumiesz już, dlaczego chronimy dzieci przed morzem? Wystarczy silna fala, rekin, albo podstępna syrena – te są najgorsze. Nieobliczalne – całkiem jak ludzie. Jeśli strach przed wodą ma ocalić moje dziecko, nauczę je tego, wbrew wszelkim przeszkodom.”
Rozumiałem, że to ja byłem tą zawadą. A jednak ocaliła mnie.
„Całe szczęście, że byłam blisko. Miałam przyglądać się bezczynnie? Nie jestem morderczynią szczeniąt, nawet ludzkich.”
Potem dodała:
„Kiedyś obiecałam sobie, że nikt nie umrze w mojej obecności. Nikt nie będzie cierpiał.”
Doskonale wiedziałem, o co jej chodzi. O powolną, straszną, zupełnie niepotrzebną śmierć smoczego dziecka imieniem Szperacz.
Siedziałem wtedy z Łagodną dość długo. Wiele rzeczy sobie wyjaśniliśmy. Łagodna zwierzyła się ze swych zmartwień odnośnie Pożeracza Chmur. Bolało ją, że syn oddalił się od rodziny i chętniej spędza czas wśród ludzi. Z drugiej strony, rozumiała nasze wzajemne przywiązanie. Zgadzała się też, że nic już nie jest w stanie obrzydzić Lisce wodnego żywiołu.
„Właśnie dlatego cię szukałam. Orientujesz się chyba, że ta wyspa nie może wykarmić trzech dorosłych smoków?”
Podejrzewałem to.
„Oszczędzaliśmy na jedzeniu. Staraliśmy się zużywać mało sił” – ciągnęła Łagodna. – „Ale to nie wystarcza. Musimy lecieć na kontynent. Na bardzo długie, obfite polowanie. Zgromadzimy zapasy i energię. Liskę musimy zostawić tutaj, pod opieką Pożeracza Chmur. Jeśli Liska znów wejdzie do wody, mój syn nie będzie w stanie jej wyciągnąć. A ocean nie jest bezpieczny. Czy zajmiesz się Liska pod naszą nieobecność. Pomożesz Pożeraczowi Chmur?”
Zapewniłem Łagodną, że zrobię wszystko, by chronić Liskę. Zaciągnąłem właśnie u smoczycy spory dług wdzięczności. Poza tym lubiłem małą, a nieobecność Pazura stwarzała okazję do długiego przebywania razem bez żadnych przeszkód. Pomyślałem jeszcze, że Pazur zrobił poważny błąd, sprowadzając rodzinę na Wyspę Szaleńca. Było to urokliwe miejsce dla ludzi. Zapewne też dość wygodny teren dla jednego starca z niewielkim apetytem, lecz kompletnie nie nadawało się dla smoczej rodziny. Ciekaw byłem, kiedy Pazur przyzna się do porażki i zacznie słuchać żony, która wydawała się znacznie rozsądniejsza od niego.