W taki to sposób zdobyłem sobie nieprzejednanego wroga. Nie mam nawet na kogo złożyć winy, choćbym nawet chciał to zrobić. Zaskoczony, zupełnie nie kontrolowałem wtedy twarzy i mogę się domyślić, co wyczytała z niej ta biedna brzydula. Strach i odrazę. Trudno wyobrazić sobie bardziej pechowe przywitanie. Wstydzę się tego do tej pory.
Słony przysiadł koło mnie, z zakłopotania drapiąc się w głowę obiema rękami.
„Całkiem zapomniałem. Ona tak rzadko bywa w domu” – próbował się niezręcznie usprawiedliwić. – „To Jagoda, moja najstarsza córka.”
Natychmiast przeleciało mi przez głowę, że to absolutnie niemożliwe. Księżycowy Kwiat, choć niewątpliwie nie wiośnianej młodości, nie mogła być matką tak dużej dziewczyny.
„Z pierwszego małżeństwa” – skorygował natychmiast Słony, który przechwycił tę myśl. – „Ma czternaście lat. Straszny wiek. Całe dnie spędza u smoków albo włóczy się po wyspie zupełnie sama. Łaska boska, że nic jej do tej pory nie zjadło.”
Zasępiony, gapiłem się w oskrobane do połowy warzywo. Spod ciemnej skóry wyłaniał się biały miąższ. Blady jak skóra dziewczyny, która właśnie oblewała się wodą za zasłoną z trzciny.
„Nie jest urodziwa, to fakt” – przyznał Słony markotnie. – „To tylko pogarsza sytuację. Nie zgadza się z macochą. Ze mną też zresztą nie. Wyrasta na kompletną dzikuskę. Jest jeszcze coś…” – Tu klarowny przekaz Słonego, złożony z łatwych do odczytania znaków (nie używa kodu mojego i Pożeracza Chmur, nazywając go koszmarnym żargonem), rozpłynął się w niewyraźne, poszarpane obrazy przedstawiające wizerunki bladego dziecka, magiczne emblematy i mgliste wieżyce siedziby Kręgu.
„Co jej się przydarzyło?” – spytałem, instynktownie przeczuwając, że chodzi tu o samą Jagodę. „To samo, co tobie. Obserwatorka.” Poderwałem głowę jak narowisty kuc, przylgnąłem wzrokiem do oczu Słonego, szukając w nich kpiny lub kłamstwa, choć doskonale wiedziałem, że nie można oszukać nikogo w mentalnym kontakcie. W tych kilku znakach przekazu Słony zawarł całą esencję historii Jagody. Nie ma kobiet magów. Nie ma na nie nawet nazwy. Bo jakie nadać miano takiej istocie? Maga? Magiczka? Maginia?
Matki przekazują swym synom zalążki talentów, tak jak to dzieje się z chorobą nie krzepnącej krwi, lecz rzadko, prawie nigdy, talent ujawnia się u dziewczynki. Jagoda jednak z powodu dziwnego kaprysu losu wzięła dziedzictwo po ojcu. A to, że talent odebrał jej włosom naturalną ciemną barwę i napiętnował oczy czerwienią, znaczyło, iż był wyjątkowo silny.
„Jak daleko potrafi sięgnąć?”
„Do wybrzeży kontynentu” – przekazał Słony nie bez dumy.
Pokręciłem głową z podziwem. To było naprawdę daleko. Nawet powyżej smoczych możliwości. To był zasięg mistrza. I jednocześnie tragedia. Byłem pewien, że Słony nie odważy się przedstawić córki w Kręgu i domagać się należnych jej praw. Nie dziwiłem się też nastrojom Jagody. To nie był jedynie zwyczajny bunt dorastającej, w dodatku nieatrakcyjnej dziewczyny. Miała już czternaście lat. Ile czasu minęło od chwili, gdy zdała sobie sprawę, że żyje w wieczystym zawieszeniu: ani przyszła żona i matka, ani kandydatka do tatuażu i błękitnej szarfy?
Starałem nie gapić się na Jagodę, choć przyciągała wzrok jak magnetyt opiłki żelaza. Przechodziliśmy obok siebie, jedliśmy razem. Wreszcie poszliśmy spać, oddzieleni jedynie cieniutką zaporą gazy chroniącej przed ukąszeniami moskitów. Ignorowała mnie, poświęcając mniej uwagi niż bezdomnemu kundlowi, a ja starałem się odpłacać tym samym. Wojna na razie jeszcze nie wybuchła, lecz jej zarzewie tliło się w ukryciu.
Następnego dnia nie zaprzątałem już sobie głowy białowłosą, tym bardziej, że Słony obiecał zabrać mnie z sobą do młodej smoczej pary, która oczekiwała właśnie swego pierwszego dziecka, a potem byłem umówiony z Pożeraczem Chmur. Chciał mi pokazać jedno z ustronnych miejsc, gdzie bawił się jako szczeniak.
Po drodze Słony zarzucił mnie objaśnieniami na temat dobrego wychowania w smoczej wersji. Nie wchodzi się w obręb legowiska bez wyraźnej zachęty ze strony gospodarza. Nie wolno cofnąć się, jeśli zechce dotknąć nosem lub łapą. Powinno się zjeść choćby symboliczny kawałeczek surowego mięsa, jeśli smoki to zaproponują, i nie wymiotować, nawet jeśli jest skruszałe. Nie kręcić się bez potrzeby, nie wykonywać gwałtownych ruchów w pobliżu przyszłej matki i tak dalej. Nic, czego już bym nie wiedział przedtem od Pożeracza Chmur. A gdy Słony przykazał mi jeszcze: „Przede wszystkim być cicho”, zupełnie otwarcie postukałem się w czoło z całkowitym brakiem szacunku dla jego wieku. Nikt nigdy jeszcze nie zarzucił mi, że jestem głośny!
Słony zmarszczył brwi z gniewem.
„Co to ma być?”
„Od dwóch lat żyję ze smokiem pod jednym dachem. Przez parę miesięcy na Wyspie Szaleńca oglądałem wyłącznie smoki, więc nie traktuj mnie jak nowicjusza, co jeszcze przydeptuje sobie koszulę.”
Popatrzył, jakby widział mnie po raz pierwszy.
„Mam cię traktować jak równego sobie?”
„Owszem. To mi się chyba należy.”
„Jak dorosłego?” – upewnił się.
„Dlaczego nie?”
„Zacznę, jak będziesz duży” – przekazał pobłażliwie.
„Już jestem duży” – odparłem chłodno. Słony zmierzył mnie wzrokiem i wysunął szczękę. Dorównywałem mu wzrostem, choć on był szerszy o trzecią część i tak masywny, że z łatwością można było obrysować na nim prostokąt.
Mówca pokiwał głową, zatrzymał wzrok na mojej szarfie, która, choć lekko wystrzępiona na końcach po tym wszystkim, co przeszła, kłuła oczy błękitem magów. Odgiął palcem skraj mej tuniki, spojrzał na tatuaż, który czekał na dopełnienie kolorem mistrza Kręgu, jakby chciał się upewnić, że on tam naprawdę jest. Widziałem, jak wzdycha głęboko, drapie się z zakłopotaniem w głowę, ściągając wargi. Wreszcie rozłożył bezradnie ręce i uśmiechnął się szeroko, choć nieco krzywo. Wyciągnął rękę, uścisnęliśmy sobie nadgarstki w geście pojednania i zażyłości. Nigdy więcej nie wróciliśmy do tej sprawy.
Rodzina, którą szliśmy odwiedzić, była jeszcze bardzo młoda według smoczych wyobrażeń. Niespełna stulatki, beznadziejnie w sobie zakochani i wręcz nieprzyzwoicie szczęśliwi. W miarę jak Mówca pakował mi do głowy ciągi znaków odczytywałem wieści o gospodarzach tego skrawka wyspy, po jakim właśnie stąpaliśmy.
„On się nazywa Deszczowy Przybysz. Wylągł się akurat w trakcie najgorszej ulewy, jaka kiedykolwiek nawiedziła ten rejon. Tak w każdym razie twierdzi Nurek. A jego żona to Skrzydlate Tchnienie Wiatru Kołyszące Liść. Po smoczemu strasznie długo się to wymawia. Nawet nie próbuję. Nazywam ją Skrzydlata a ona się nie gniewa.”
Stała siedziba Deszczowego Przybysza i Skrzydlatej bardzo przypominała wielkie gniazdo. Smoki co prawda potrafią spać byle gdzie, jeść byle co lub wcale, ale tak naprawdę lubią wygody. W obszernym skalnym zagłębieniu zgromadziły ogromną ilość gałązek, liści, trawy i pasm kory. Wszystko to było ugniecione i posplatane ze sobą tak, że tworzyło całkiem wygodny materac z bezpiecznym dołkiem pośrodku. Na brzegu legowiska siedział Deszczowy Przybysz, czujnie nastawiając uszy. Głowę i skrzydła miał czarne jak sadza, lecz im niżej, tym bardziej ta barwa jaśniała, by wreszcie na końcach łap stać się szarością. Skrzydlata w pierwszym momencie przedstawiała się jako niezgrabny kłąb biało-beżowego futra, zwinięty pośrodku gniazda. Potem uniosła głowę – wąską i zgrabną w zarysie. Dotknęła Słonego nosem w geście powitania, następnie utkwiła we mnie spojrzenie oczu jasno-czerwonych i przejrzystych jak porzeczkowe wino. Uśmiechnąłem się, pamiętając, by nie pokazać przy tym zębów, co mogłoby zostać źle zrozumiane. Deszczowy Przybysz rozdmuchał mi włosy. Powolnym ruchem położyłem mu rękę na nosie. Nie cofnął się. Poruszył tylko uchem w geście umiarkowanej sympatii. Skrzydlata podniosła się i dopiero teraz można było zobaczyć, jak bardzo jest ładna. Długołapa, puszysta, o szyi wygiętej we wdzięczny łuk. Pod jej brzuchem, na grubej warstwie kłaczków wydartych z ciał rodziców, leżała najważniejsza obecnie rzecz w ich życiu – jajo. Wbrew mym wcześniejszym wyobrażeniom nie było wcale duże. Miało wielkość i kształt melona. Pokryte jednolicie zabarwioną żółtawą skorupą, która wyglądała przy tym na lekko chropawą, przypominało dziwny owoc. Wyciągnąłem szyję, przypatrując mu się oczami rozszerzonymi z emocji. Więc tak wyglądała kolebka Liski? Z takiego łona wyszedł Pożeracz Chmur? Jakże maleńkie musi być smocze dziecko upakowane w tę skorupę. I jakie to dziwne, że wyrośnie po latach na tak ogromne stworzenie, jak jego ojciec i matka.