Jednak gdy lekkomyślny brat raczył wreszcie się zjawić po kilku godzinach, umknął tak szybciutko, że nie zdążyłem go nawet zbesztać. Zdawało mi się, że nikt nie wie o wydarzeniach dzisiejszego przedpołudnia na plaży, lecz tuż przed wieczornym posiłkiem zaczepił mnie Słony.
„Dowiedziałem się, że miałeś dziś ciekawą przygodę. Jak ci się podobają nasi sąsiedzi?”
Któreś z dzieci musiało wypaplać.
„Wydrzaki? Interesujący gatunek. I chyba nigdzie nie opisany.”
„Opisany, ale niezbyt obszernie. Niewielu go zna i nie wszyscy wiedzą, że są łagodne… i nie trzeba ich atakować” – Słony mrugnął porozumiewawczo, z lekko kpiącym uśmieszkiem. Nachmurzyłem się.
„Liska tonęła! Miałem się przyglądać? Poza tym myślałem, że to syreny.”
Przestał się uśmiechać.
„Myślałem, że boisz się syren.”
„Owszem, ale co to ma do rzeczy? Być może Pożeracz Chmur ma w nosie, co się dzieje z Liska, ale mnie nie jest wszystko jedno.”
Pokręcił głową i odszedł, zamyślony.
Jeszcze tego samego dnia podarował mi nożyk do golenia. Zdziwiłem się nieco, bo tego, co zaczynało mi straszliwie nieśmiało kiełkować na brodzie, w żaden sposób nie można traktować poważnie. Słony jednak wręczył mi ostrze bez zwykłych kpinek, z pozornie szorstkim komentarzem:
„Przyda ci się już niebawem.”
To „niebawem” oznaczało minimum pół roku, ale wiedziałem, co Słony ma na myśli. W domu nad zatoką przebywało dwóch mężczyzn.
Przez pewien czas nie działo się nic szczególnego. Słony suszył rośliny i składał zielniki, uczył najstarszych synów czytania i pisania, a czas wolny od tych zajęć dzielił między maluchy, Nurka, mnie i żonę, przy czym Księżycowy Kwiat wygrywała zdecydowanie. Słony po latach małżeństwa był tak samo zakochany, jak na jego początku.
Jagoda znikała na długie godziny. Byłem pewien, że nadal flirtuje z Pożeraczem Chmur, choć jego samego prawie nie widywałem.
Księżycowy Kwiat ze zwykłą pogodą ducha prowadziła dom, nie oglądając się na leniwą pasierbicę, ani na męża. Do Słonego z trudem docierało, że od czasu do czasu trzeba narąbać drewna, wykąpać dziecko lub zarżnąć kurę na rosół. Żona Mówcy wciąż miała zajęte czymś ręce. Nawet gdy widziałem ją, kołyszącą się łagodnie w hamaku, zwykle pokrywała misternymi haftami dziecięce ubranka lub męskie koszule.
Co do mnie, niewiele czasu spędzałem pod dachem. Słony, samozwańczy medyk (tak naprawdę był specjalistą od biologii regionów tropikalnych), zabronił mi biegać. Biegałem więc tym bardziej, przemierzając codziennie plaże Jaszczura. Walczyłem z krótkim oddechem i własną słabością. Nie miałem zamiaru pozwalać, by ciało dyktowało mi warunki. Wspinałem się na drzewa, pływałem z wydrzakami. Zaprzyjaźniłem się zwłaszcza z tym, którego nazwałem Obrożą. Razem łowiliśmy ryby i zbieraliśmy małże. Całe godziny poświęcałem na naukę rzucania nożem, siekając powalony pień na wióry. Stopniowo powracałem do dawnej formy, a może nawet lepszej. Nabierałem mięśni i czułem, że rosnę, może nie tyle wzwyż, co wszerz oraz jak gdyby wewnątrz.
Coraz częściej też zamieniałem codzienną tunikę na „leśną” odzież i wyprawiałem się samotnie na długie włóczęgi po wnętrzu wyspy, zaopatrzony w nieodłączny nóż i kawałek jedwabiu do chwytania owadów. Zdarzało się, że przynosiłem z tych wypraw okazy, na widok których nawet Słony otwierał szeroko oczy, tak były rzadkie. „Skąd ty je bierzesz? Sam wytwarzasz czy jak?” – pytał nieraz, zdumiony. Wzruszyłem tylko ramionami, ubawiony. Po prostu umiałem patrzeć. A i mój talent bardzo się przydawał. Zauważyłem, że niektóre zwierzęta przywabiały określone barwy, inne reagowały na zapach. Niektóre po prostu właziły na mnie, myśląc, że jestem drzewem.
Spotykałem w puszczy rozmaite stworzenia. Smukłonogie koziołki, małpy o czarnym, połyskliwym futrze, łuskowce pokryte rogowym pancerzem, wielkie węże udające grube liany na czatach ponad zwierzęcymi ścieżkami, i te małe, jaskrawo ubarwione, dysponujące trucizną. Czasem trafiałem na nadrzewne niedźwiadki, tak leniwe, że nie budziły się z drzemki, nawet gdy trafiały do czyjegoś brzucha. Jednego było brak: większych drapieżników, takich jak tygrysy czy choćby wilki. Najwyraźniej smoki wyparły wszelką konkurencję. Tak myślałem przez dłuższy czas.
Z początku trzymałem się tylko terytorium Deszczowego Przybysza. Potem zacząłem wypuszczać się coraz dalej, wzorem Jagody, która wędrowała po całej wyspie. Czasami przez kilka dni nie pojawiała się nad zatoką, pędząc tajemnicze życie gdzieś w głębi puszczy, w smoczych legowiskach lub na kamienistych zboczach wulkanu. Rozumiałem, co dawała jej tak zazdrośnie strzeżona samotność. To samo, co dawała mnie – wolność, swobodę wyboru i czas, niezmierzony ocean czasu. Życie, które nie było odmierzane sztywnymi porami posiłków, snu i czuwania, obowiązkami wykonywanymi bez ochoty, zabawami dla zabicia nudy. Wolność. Tak, to było właśnie to. Czasami zastanawiałem się, jak mogłem żyć w Pagórkach. Wśród tylu ludzi tak różnych ode mnie. Przypominałem sobie ich spojrzenia – zwykle obojętne, czasami tylko nieżyczliwe, a często taksujące, jakby oceniali obcą, dziką istotę. Jakbym był wilkiem wychowanym wśród ludzi, którzy zastanawiają się właśnie, czy zostanie on użytecznym psem podwórzowym, czy też może odezwie się jego prawdziwa natura i zacznie rozszarpywać gardła. Czy to samo przeżywała Jagoda, zanim ojciec zabrał ją tutaj, w miejsce, którym władały czerwonookie olbrzymy? Tego nie mogłem wiedzieć, domyślałem się tylko, że Jagodzie było jeszcze ciężej niż mnie. Nie ominęły jej zapewne ani przykre słowa, ani złe myśli nieżyczliwych ludzi.
Oboje znaleźliśmy spokój wśród zieleni dżungli. Chociaż bardzo kocham Płowego, coraz częściej łapałem się na tym, że odsuwam od siebie myśl o powrocie do domu. Do czego miałbym wracać? Wyrosłem ze Żmijowych Pagórków, jak wyrasta się z dziecięcych butów. Ta wioska potrzebowała rolnika, kowala, medyka znającego się na chorobach zwierząt i ludzi, tak jak Płowy, a nie Tkacza Iluzji. Tak więc na razie las dawał Jagodzie i mnie schronienie, a smoki, wydrzaki i rodzina Słonego – ciepło i opiekę.
Istniała niewielka szansa, że spotkam Jagodę podczas włóczęgi. Jaszczur był naprawdę sporą wyspą. Możliwe, że dziewczyna widywała mnie od czasu do czasu, jak krążę pośród drzew niby zagubiony duch, jej samej jednak nie dostrzegłem ani razu. Aż do dnia, w którym nogi zaniosły mnie ku wulkanicznym stokom, daleko od terenów łowieckich Deszczowego Przybysza. Zobaczyłem wśród wielkich liści jasną wstęgę jej warkocza – obcy kolor wśród setek odcieni barw puszczy. Odwrócona plecami, nie widziała mnie. A poruszałem się na tyle ostrożnie, że moje lekkie kroki pewnie gubiły się pomiędzy zwykłymi głosami dżungli. Obudził się we mnie psotny chłopiec. Co będzie, jeśli podejdę bliżej i rzucę orzeszkiem w pannę Odczepcie-Się-Ode-Mnie? Może też czymś rzuci. Może będzie chciała dać mi w ucho, lecz tym razem nie miałem zamiaru na to pozwolić. Byłem silniejszy od niej. Nic prostszego: wytarzać ją w opadłych liściach lub wrzucić gąsienicę za koszulę. A może uda mi się podejść tak blisko, by szarpnąć za ten śmieszny, biały ogonek? Posuwałem się, kroczek za kroczkiem, ostrożnie odsuwając gałązki, dbając, by nie stąpnąć na chrust. Jagoda marudziła, co rusz przykucając. Grzebała w ziemi, jakby coś wykopywała. Zbliżałem się coraz bardziej do jej pleców. Uśmiechałem się szeroko, sam do siebie, wyobrażając sobie, jak podskoczy to biedne dziewczę, gdy niespodzianie czyjaś dłoń klepnie jaw kark! Byłem już całkiem blisko, gdy Jagoda raptownie poderwała się na nogi. Usłyszała mnie? Dziewczyna zamarła bez ruchu, lekko pochylona ku przodowi. W uniesionej ręce kurczowo ściskała niewielki nóż. Lecz nie odwracała się. Zarośla o wielkich talerzowatych liściach częściowo zasłaniały mi widok. Co takiego widziała Jagoda, że przeraziła się tak bardzo? Bezwiednie przyjąłem podobną postawę – pochylony, jak przed atakiem lub ucieczką. Zrobiłem jeszcze kilka kroków w bok, zmieniając kąt widzenia i zobaczyłem to, co pojawiło się przed dziewczyną. W pierwszej chwili nie byłem w stanie określić nawet rozmiarów tej istoty. Oliwkowo zielona barwa jej ciała prawie idealnie wtapiała się w tło. Tylko na piersiach wykwitała szarosrebrzysta łata, przyciągając wzrok z hipnotyczną siłą. Oto mieliśmy przed sobą jednego z drapieżników, których brakło mi w delikatnych mechanizmach przyrody na Jaszczurze. Głowę o półludzkiej twarzy przedzielała szeroka wyrwa uchylonej paszczy, grożącej hakowatymi kłami. Bursztynowe ślepia wpatrywały się w Jagodę bez mrugnięcia. Na krótkiej, silnej szyi prężyły się mięśnie i fałdy skóry, tworząc coś na kształt kaptura kobry. Łapy, szokująco podobne do ludzkich rąk opatrzonych w szpony, otwierały się i zaciskały złowróżbnie. Potwór był wyższy od człowieka, a przecież nie były to jego pełne rozmiary. Pozbawiony nóg, wspierał się wyłącznie na silnym ogonie, który niknął gdzieś w chaszczach.