Rozumiałem, że chce się choć trochę na mnie odegrać za tamtą porażkę. Wzruszyłem ramionami. Nie miałem zamiaru dać się sprowokować. Dlaczego miałbym się z nim szarpać o jakąś błahostkę? Już miałem odejść, gdy Pożeracz Chmur zaczął z innej strony.
„Nie musisz iść aż nad zatokę. To kawał drogi, a lampa znajdzie się i tutaj.”
Zaśmiał się, widząc moje zaskoczenie. „Nie wiedziałeś, że Słony ma tu drugi dom, na porę deszczową?”
Nie wiedziałem, ostatecznie nie każdy musi wszystko wiedzieć. Okazało się, że Słony doprowadził do porządku jeden z domów na peryferiach i nawet planował jego rozbudowę. Z pomocą zaprzyjaźnionych smoków, które pomagały dźwigać największe ciężary, ułożył na nowo belki stropowe i pokrył budynek dachem. Połatał dziury w ścianach, wstawił drzwi i okiennice. Wykonał naprawdę potężną pracę. Nic dziwnego, że wyrobił sobie takie mięśnie.
Dostać się do środka było niezwykle łatwo. Wystarczyło przesunąć drewniany rygiel. Było pewne, że nie ma on chronić przed złodziejami, a tylko stanowić przeszkodę dla wścibskich zwierząt. Wnętrze tak bardzo różniło się od skromnej siedziby Mówcy nad brzegiem oceanu, że trudno było uwierzyć własnym oczom. W kilku pomieszczeniach rozstawiono ozdobnie rzeźbione sprzęty. Były tu stoły, a jakże, i miękko wyściełane krzesła. Łóżka ze słupkami do rozwieszania zasłon. Inkrustowane metalem skrzynie na odzież i regały zastawione dziesiątkami cennych przedmiotów. Zajrzałem ostrożnie do pomieszczenia, służącego za kuchnię. Dość będzie, jeśli napiszę, że Księżycowy Kwiat miała tam stół z marmurowym blatem. W kącie dojrzałem porzuconą niedbale lalkę o główce z malowanej porcelany, ubraną w sztywną sukienkę, gęsto wyszywaną złotą nitką. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Ukochaną zabawką małej Słonecznej był kot uszyty domowym sposobem z owczej skóry. Miał oczy z guzików, wąsy z końskiego włosia i był wytarty od ciągłych czułości.
Słony wpakował w wyposażenie tego domu sporą część zasobów, jakie pozostały mu z przeszłości. Być może nawet wszystkie. Rodzina maga zupełnie nie pasowała do tego wnętrza. Poznałem ich wszystkich wystarczająco, by wiedzieć, że nie cenią sobie powierzchownego bogactwa. Nie wyobrażałem sobie Słonego w tunice ze złotą lamówką, w jedwabnych pończochach, ani Księżycowego Kwiatu ubranej w atłasową suknię, obwieszoną klejnotami, jak wydaje polecenia służbie. Ale Jagoda… tak, ją mogłem sobie wyobrazić w roli księżniczki.
Lampa wraz z zapasem oleju znalazła się w spiżarni, świecącej na razie pustkami, prócz koszy z ziarnem i paru beczek, których zawartości nie sprawdziłem. Nie miałem już wykrętu, by odłożyć wyprawę do wnętrza ziemi. Gdybym zrezygnował, Pożeracz Chmur wyśmiewałby mnie do końca mego życia. Zresztą nie będę krył, że zaczęło pociągać mnie to przedsięwzięcie. Czym ostatecznie mogła grozić taka przechadzka, przy dobrym oświetleniu? Przy tym w każdej chwili mogliśmy zawrócić. A może odkryjemy coś niezwykłego?
Ledwo zrobiłem parę kroków w jaskini Pożeracza Chmur, stwierdziłem, że coś jest nie tak. Geologia nie była moją mocną stroną, ale w głowie snuły mi się jakieś strzępy wiadomości. Po pierwsze – tej groty w ogóle nie powinno tu być, nie pasowała mi do skał magmowych. Po drugie – od kiedy to jaskinie mają równiutkie dno i gładkie ściany, bez żadnych pęknięć, załomów, nacieków i temu podobnych ozdób? Można by się spodziewać, że skalny korytarz rozszerzy się niebawem w podziemną salę, gdzie ujrzymy cuda podziemnego świata. Skalne nawisy, pasma błyszczących minerałów a może nawet rudy srebra. Nie byłem aż tak naiwny i słusznie. Tunel ciągnął się, jednostajny jak ślad po przejściu w ziemi gigantycznego robaka.
„Jak daleko zaszedłeś?” – spytałem Pożeracza Chmur, który wciąż podtrzymywał kontakt. „Dziesięć, jedenaście swoich długości.” „Czemu tak mało?”
„Bo dalej przestałem cokolwiek widzieć” – odparł bez cienia wstydu.
Oświetlałem ściany korytarza, a wrażenie jego nie-naturalności potęgowało się. Szliśmy wraz z Pożeraczem Chmur coraz dalej. Plama jasnego światła dziennego za naszymi plecami stawała się coraz mniejsza. Podzieliłem się z towarzyszem swoimi podejrzeniami.
„Dzieło ludzi?” – zdziwił się. – „Nie przesadzasz?” „Lepiej. To może być robota dawnych magów. Podobne rzeczy widziałem w Kręgu. Zauważ, że tu nie ma śladów narzędzi.”
„Właśnie!” – upierał się. – „Myślisz, że wszystko, co niezwykłe, od razu musi być stworzone przez was. Mania wielkości. Dlaczego nie miałaby tego zrobić natura?”
„Bo lawa raczej nie rzeźbi korytarzy a wody tu nie ma i nie było. Jest całkiem sucho. Poza tym przekrój tunelu jest bardzo regularny. Jakby przetoczyła się tędy kula.”
Pożeracz Chmur dąsał się jeszcze, ale uznał moje argumenty. Zastanawiało mnie, jak to zostało zrobione i gdzie się kończy ten dziwaczny podziemny trakt. A także: czemu służył? Monotonia otoczenia zaczęła nas denerwować. Spodziewaliśmy się czegoś ciekawszego. Pożeracz Chmur, który na ogół i tak był mniej cierpliwy ode mnie, nudził się i żałował, że zaproponował tę wyprawę. W końcu stanął, opierając się o ścianę plecami. „Mam dość. Wracajmy.”
Obejrzałem się za siebie. Zaszliśmy dość daleko. Wejścia nie było już widać. Przykucnąłem, stawiając latarnię na ziemi. Przesunąłem ręką po kamieniu. Był lekko chropowaty. Potarłem palce o siebie, czując, że pozostało na nich trochę ziaren piasku. Wychwyciłem jeszcze jeden nie pasujący element. Było za czysto. Powinienem znaleźć tu kurz i proch, który osypał się ze stropu. Tymczasem niemalże można tu było jeść.
Nadal wspierałem się dłonią o ziemię, gdy palce i podeszwy stóp przeszyło mi leciutkie drżenie. Pożeracz Chmur też tego doświadczył. „Kamyk?…”
Ledwo wyczuwalne drgania przemieniły się w wyraźne wibracje. Wymieniliśmy z Pożeraczem Chmur zaniepokojone spojrzenia. Porwałem lampę i nie czekając na nic, pobiegliśmy ku wyjściu. Skała trzęsła się pod naszymi stopami. Chwila przerwy i nadszedł kolejny paroksyzm, silniejszy niż poprzedni. „Przy trzecim padają drzewa” – przypomniałem sobie znaki kreślone przez Jagodę. Przyspieszyłem. Kołysząca się latarnia rzucała fantastyczne cienie na ściany tunelu. Spodziewałem się ujrzeć zbawczą łatę światła dnia i powiew świeżego powietrza. Zamiast tego uderzył nas w twarze duszący obłok pyłu. Potknąłem się na rumowisku, zaścielającym podłoże i padłem na kolana. Odruchowo poderwałem lampę do góry, chroniąc ją przed rozbiciem. Wstrząsy ustały. Z zapartym tchem oczekiwałem następnego ataku rozgniewanej ziemi, który zwali nam strop na głowy, lecz na szczęście nie nadszedł. Za to żółte światło lampy wydobyło z mroku straszny obraz. Tam, gdzie niedawno istniało wejście do tunelu, piętrzył się stos kamieni wymieszanych z ziemią. Następny fragment zbocza osunął się, grzebiąc nas żywcem. Trwałem w niewygodnej pozycji, gapiąc się tępo przed siebie, póki Pożeracz Chmur nie wyjął mi z odrętwiałych palców uchwytu latarni. Potrząsnął moim ramieniem. „Kamyk?… Nic ci nie jest?” Wstałem, odruchowo otrzepując spodnie. „Nic. Wszystko w porządku. Świetnie.” Wszystko było w porządku, prócz tego, że zostaliśmy zasypani w podziemnym tunelu, pod nie wiadomo jak grubą warstwą głazów. Absolutnie nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy wody ani nic do jedzenia, a od gęstej czerni oddzielał nas tylko krąg światła latarni, która zgaśnie, gdy skończy się zapas oleju w zbiorniku. Podniosłem kamień i rzuciłem nim w zaporę w bezsilnej złości.
„Uważasz, że to moja wina” – przekazał posępnie Pożeracz Chmur.
„Nie. Może trochę. Nie zwracaj uwagi, jestem nieco zdenerwowany.”
Tak naprawdę byłem bardzo zdenerwowany. Próbowaliśmy z Pożeraczem Chmur odwalać kamienie. Prędko doszliśmy do wniosku, że ta praca mogłaby zająć nawet tydzień, a tyle czasu przecież nie mieliśmy. Zaprzestaliśmy tych jałowych wysiłków, gdy spod rumowiska ukazała się potężna kłoda, która skutecznie zaklinowała wylot. Nawet Pożeracz Chmur nie dał rady jej ruszyć.
Zadziwiające było, że trzęsienie ziemi nie naruszyło samego korytarza. Unosiłem światło jak najwyżej, oglądając sklepienie. Nie było na nim widać żadnych pęknięć, nawet zarysowań. Solidna robota. Przykręciłem lampę, by starczyła na dłużej. Odpoczywaliśmy. Powtarzałem sobie: „Tylko spokojnie… Tylko nie wpadać w panikę…”, a chwiałem się właśnie na cienkiej krawędzi, za którą czyhało bagno obłędu. Pożeracz Chmur, oparty o ścianę, wodził po niej palcami w roztargnieniu. Ocknął się nagle.
„To jest gęste” – przekazał ze zdumieniem.
Nie rozumiałem. Ściana? Dlaczego „gęste”? Pożeracz Chmur przywarł do skały całym ciałem, jakby chciał się z nią stopić w jedno. Trwał tak przez moment, po czym odstąpił o krok, oglądając ścianę, jakby była czymś godnym podziwu.
„Miałeś rację. Jeśli nie maczał w tym palców ktoś z twego bractwa, to ja jestem tchórzofretką. Ten kamień jest tak ściśnięty, że jego cząstki aż jęczą. Coś niesamowitego.”
Zagęszczona struktura skały. Znałem tylko jeden rodzaj ludzi zdolny do czegoś takiego – Stworzycieli. Któryś z nich (a może było ich wielu) przeszedł tędy tysiąc lat temu, rozpychając swym talentem kamień na boki, jakby to była woda. Pożeracz Chmur miał podobne zdolności, lecz nie chciał podjąć próby utorowania drogi przez zawał tym sposobem.
„To za trudne. Zbyt duża masa do przetworzenia, a ja nie jadłem od wczorajszego ranka. Umarłbym z wysiłku. Wypaliłbym się w parę chwil.”
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Pożeracz Chmur zużywał sporo energii na każdą przemianę. Dlatego też jego transformacje były nieczęste. Nawet objedzony po same uszy, już po chwili znów był głodny, zużywając zasoby prędzej, niż ogień spala garść słomy. Absolutnie nie powinien rozpoczynać z pustym żołądkiem. Ale czasem sytuacja wymaga ofiar.
Orientowałem się, że początkowy odcinek tunelu biegnie wzdłuż powierzchni stoku. Prawdopodobnie od wolności dzieliła nas tylko skalna ściana nie grubsza niż długość ciała, a może nawet cieńsza. Lecz Pożeracz Chmur oburzył się na moją głupotę jeszcze bardziej, niż przedtem.
„Oszalałeś!? Życie ci się znudziło!? Tego nie rusza nawet trzęsienie ziemi. Czy wiesz, co może się stać, jeśli jeszcze bardziej sprasuję ten nieszczęsny kamień?!”
Nie wiedziałem, ale Pożeracz Chmur też zapewne nie wiedział. Mogło nie stać się zupełnie nic, a mogła wydarzyć się katastrofa, która zmiotłaby pół tej wyspy. Nie byłem pewien, czy Pożeracz Chmur ma rację tak do końca, ale skoro nie chciał próbować, nie mogłem go zmusić. Ostatecznie znałem się głównie na tworzeniu iluzji. Poprosiłem za to, by „sięgnął” na zewnątrz i spróbował zawiadomić kogokolwiek, w jakie popadliśmy tarapaty. Przez dłuższy czas wyłapywał emanacje ptaków, małp i jakichś innych, nieokreślonych stworzeń. Zagryzał wargi, desperacko brodząc w setkach niewyraźnych, zwierzęcych instynktów, poszukując jasnych umysłów smoczych. Wreszcie zrezygnował.
„Nikogo w pobliżu. Skacząca Gwiazda wypuścił się gdzieś dalej. Inni drzemią albo polują i nie pozwalają sobie przeszkadzać, od razu zasłaniają się.”
Byliśmy rozczarowani. Pozostawało liczyć wyłącznie na siebie. Mogliśmy zrobić już tylko jedno. Wstałem i podniosłem latarnię.
„Idziemy szukać wyjścia.”