Выбрать главу

„Zmień tę wyliczankę. Robię się przez nią głodny. I przestań miażdżyć mi ramię, to boli. Może nareszcie wiesz, co ja przeżywałem, gdy kazałeś mi pływać.”

Myślał do mnie i mówił jednocześnie, rozumiejąc, że to pomaga. Rozgiąłem zdrętwiałe palce. Trzymałem się dotąd Pożeracza Chmur, jak tonący w trzęsawisku czepia się litościwej gałęzi.

– Możesz iść? – zapytał. Spróbowałem odpowiedzieć dźwiękiem.

– Mogę.

„Powiedziałeś to ustami czy talentem?” – zainteresował się smok.

„Talentem. Usta służą mi do jedzenia.”

– Dlaczego tak? „Przyzwyczajenie.”

Wstałem ostrożnie i ruszyliśmy w nieznane. Znacznie wolniej niż dotąd. Wyczuwając podłoże stopami i wyciągając ramiona przed siebie niczym ślepcy. Trzymaliśmy się za ręce jak dzieci zagubione wśród wieczystej nocy.

Pożeracz Chmur spytał: „Wiesz, co to znaczy?” i powiedział coś kompletnie niezrozumiałego.

– Nie – przyznałem.

Zachichotał i wyjaśnił. Krew uderzyła mi do głowy. Nie mam odwagi tego napisać. W każdym razie znaczenie słów przyprawiłoby o rumieńce najstarszą ladacznicę w stolicy cesarstwa. Skąd ten smoczy smarkacz znał takie określenia?

Przemierzaliśmy podziemia, krok za krokiem. Mój przyjaciel uczył mnie słów i całych zwrotów, gęsto okraszając je nieprzyzwoitymi wyrażeniami. A robił to całkowicie świadomie, wiedząc, że póki oburzam się, wstydzę za niego i kłócę, tak długo będzie mnie to bronić przed następnym atakiem bezdennego lęku przed ciemnością.

Kolejne rozgałęzienie korytarza było nieco inne. Jedna z odnóg biegła ku górze, druga nachylała się wyraźnie w dół. Tyle zdołaliśmy wymacać. Stanęliśmy w obliczu następnego wyboru.

„Powietrze jest mokre” – zawiadomił mnie Pożeracz Chmur, czuły na wilgoć jak żaba. Rzeczywiście, ja też odczuwałem zmianę.

– Dokąd bardziej? – spytałem.

– Gdzie bardziej – poprawił. Puścił moją rękę, ale nie zerwał kontaktu i słyszałem go, jak nuci niedbale jakąś melodyjkę. Błogosławione przez bogów zdolności, które nie pozwalały nam zgubić się nawzajem. Pożeracz Chmur wrócił po chwili.

– Bardziej na dole.

To mogło oznaczać, że ten korytarz kończy się jakimś zbiornikiem wodnym. Na przykład podziemnym jeziorem. Albo schodząc coraz niżej, ma kres na poziomie morza (co było bardziej prawdopodobne), tam gdzie fale żłobią podwodne groty. To mogła być nasza droga na powierzchnię. Istniał tylko jeden problem.

„Czy potrafiłbyś zanurkować?” – spytałem Pożeracza Chmur, niepewnie.

„Dobry żart” – przekazał tylko.

Zgodnie skierowaliśmy się pod górę. Tunel biegł stromo. Zastanowiłem się, czy zdołamy wrócić, gdyby obrana droga okazała się fałszywa. Byłem już bardzo zmęczony. Pożeracz Chmur trzymał się twardo, jak to smok, ale nie miałem złudzeń, że jego siły są niewyczerpane. Tymczasem jednak szedł nagi i bosy, nie skarżąc się na obite pięty, a jego dłoń była cieplejsza od mojej. Straciłem poczucie czasu w tych ciemnych lochach. Równie dobrze na zewnątrz mogła być już noc, jak i następny dzień. Z wolna zacząłem obojętnieć. Nawet mój brzuch zaprzestał głodowych awantur, wyczerpawszy cały zapas sztuk, jakimi zwracał na siebie uwagę. Na nagabywania Pożeracza Chmur odpowiadałem: „Tak” lub „Nie”. Szedłem z zamkniętymi oczami. W końcu nie robiło to żadnej różnicy. Popadłem w dziwny stan, graniczący ze snem.

O tym większy wstrząs przyprawiło mnie nagłe, silne uderzenie w czoło!

„Korytarz się skończył” – stwierdził Pożeracz Chmur niepotrzebnie.

Przeszkoda, na którą wpadłem, nie była zimnym kamieniem! Dotykiem rozpoznawałem znajome powierzchnie wypaczonych starych desek. Szorstkie, rozsypujące się elementy były zapewne resztkami okuć. Na wieczny

Krąg! To były po prostu drzwi. Zamknięte drzwi, co prawda, ale to nie było żadną przeszkodą. Wystarczyły dwa uderzenia ramieniem, by wypadły z zawiasów. Obietnica wyjścia z tych obrzydłych kazamatów dodała nam sił. Niestety, wnętrze, do którego się dostaliśmy, było tak samo ciemne. Weszliśmy, stąpając ostrożnie, jakby kamienna podłoga usłana była tłuczonym szkłem. Trzymałem ręce na ramionach Pożeracza Chmur. Klasnął w dłonie. Echo, które do nas wróciło, było inne niż w tunelu.

„To duża sala” – ocenił smok. – „Z wysokim sklepieniem.”

„Uważajmy. Tu może być wszystko. Jakieś dziury, pułapki, zapadnie… albo wyrzutnie strzał…”

„Twoi przodkowie musieli być dość osobliwi.”

Nie spenetrowaliśmy całego pomieszczenia. Natrafiliśmy na dziwaczny wytwór z wypolerowanej płyty kamiennej położonej na dwóch skalnych blokach. Nasze ręce, błądzące chaotycznie po jej powierzchni, natrafiały na jakieś nieokreślone drobne przedmioty. Pożeracz Chmur strącił naczynie, które rozbiło się z klekotem glinianych skorup. Rowki po bokach płyty, w które wpadały palce, kojarzyły mi się z czymś niejasno, lecz nie potrafiłem określić, z czym. Do momentu, gdy znalazłem rzecz, która mogła być tylko jednym: dużym, lekko zagiętym nożem, który nie stępił się mimo upływu czasu. W mgnieniu oka wyobraźnia podsunęła mi obraz świątyni, ukrytej we wnętrzu góry, gdzie na kamiennym ołtarzu kapłan składał ludzkie daniny swym bóstwom. Byłem pewien, że rozlewano tutaj krew, wyrywano języki i bijące jeszcze serca z piersi wijących się w strasznym bólu ofiar. Obcinano palce małym dziewczynkom i rytualnie podrzynano gardła dziewicom. Rzuciłem nóż, jakby był rozpalony do czerwoności.

„Osobliwi… to za słabe określenie” – skomentował Pożeracz Chmur ze wstrętem.

To mnie dobiło. Wszystko przez Płowego. Zabraniał mi czytania zmyślonych bajek o potworach, a do głowy mu nie przyszło, że niektóre traktaty historyczne są znacznie gorsze. Osunąłem się tam, gdzie stałem i zwinąłem się w kłębek na zimnym kamieniu. Zmaltretowane nogi wyły o odpoczynek.

– Dość!… – jęknąłem. – Chcę spać.

Wyczułem, że Pożeracz Chmur kładzie się tuż obok. Dotykał mych pleców. Był gorący.

„Nie szalej. Wypalisz się do reszty, a potem zaczniesz wariować z głodu” – skarciłem go w myślach.

„Mam jeszcze zapasy” – odparł, lecz powrócił do poprzedniej, rozsądniejszej temperatury. Wycofał się z kontaktu.

Zasnąłem w mgnieniu oka. Nie dlatego, że było mi wygodnie, tylko po prostu z wyczerpania. Nie przeszkadzało mi już ani zimno i twardość posłania, ani makabryczne sąsiedztwo.

***

Zbudziłem się z poczuciem odmiany. Na pół przytomny, sortowałem doznania. Twarda posadzka, zesztywniałe mięśnie, ciężar ramienia Pożeracza Chmur na piersiach i jego oddech, który czułem na uchu. To nie to. Otworzyłem oczy. Smolista czerń zszarzała, stając się półmrokiem. Źródłem światła była wąziutka, pionowa szczelina, śląca cienki wachlarzyk słonecznych promieni do wnętrza wielkiej sali. Poderwałem się i potrząsnąłem Pożeraczem Chmur jak workiem. Nasze nadzieje spełniły się. Dotarliśmy do tego miejsca w nocy, nic więc dziwnego, że nie zauważyliśmy żadnej różnicy. Podążyliśmy do światła, przyciągani do niego jak ćmy. Pożeracz Chmur zapuścił palce w szczelinę i silnie szarpnął. Szpara rozszerzyła się, na nogi poleciały nam kawałki gruzu i drewna. W oczy uderzył blask słoneczny, oślepiając nas na dobre parę minut. Z rozkoszą wciągnąłem w nozdrza świeży zapach zieleni. Mrużyłem oczy, oswajając się z jaskrawym światłem. Pożeracz Chmur z pasją rujnował przeszkodę, dzielącą nas od reszty świata. Z moją niewielką pomocą wyrwał sporą dziurę, lecz rozczarowaliśmy się srodze, gdy już się przez nią wychyliliśmy. Przed nami rozciągał się wspaniały pejzaż: błękitne niebo i falujące lekko korony drzew, widziane z góry. Pod nami schodziła pionowo w dół skalna ściana. By ją pokonać, musielibyśmy mieć skrzydła lub bardzo, bardzo długą linę. Zwróciliśmy się więc w stronę wnętrza.