Выбрать главу

Dwie kędzierzawe głowy pochylały się do późnych nocnych godzin nad starymi rękopisami. W ciepłym, żółtym świetle lamp dwie pary oczu wyławiały z książkowej kaszy co prostsze znaki, kojarzące się z czymkolwiek znajomym.

„Co to może być, ten zygzak?”

„Błyskawica, wąż, góry…”

„Położony na skos z tym tutaj… Co to było? Zajrzyj do notatek.”

„Nie muszę, Słony. Przecież ustaliliśmy to wczoraj jako umiejętność.”

„Umiejętność łapania węży?? To raczej nie to.”

Przez jakiś czas wertowaliśmy stos zapisków. Zestaw znaków kojarzył mi się z czymś, co już na pewno gdzieś widziałem. Przerzuciłem parę tomów odłożonych na bok i znalazłem odpowiedni obrazek. Przedstawiono na nim młodego mężczyznę w oplotach ogromnego węża dusiciela. Dokoła stały postacie w czarnych szatach. Scena była statyczna, bez widocznego dramatyzmu w pozach czy wyrazie twarzy. Uznaliśmy, że przedstawia jakiś rytuał religijny. Niekoniecznie ludzką ofiarę. Przy każdym wizerunku umieszczono napis. Na początku była to zawsze „umiejętność”, potem następował ów tajemniczy, zygzakowaty znak,,, a potem kilka przypadkowych, zapewne oznaczających imiona.

„Słony, mamy tu najwyraźniej następny traktat religijny. Dam sobie głowę uciąć, że to jest kapłan, a konkretnie kapłan świątyni węży.”

„Oszczędzaj swoją głowę, przyda ci się do innych rzeczy. Kapłan? To by pasowało…”

Tak to mniej więcej wyglądało. Słony narzekał, że praca posuwałaby się do przodu o wiele szybciej, gdybyśmy mieli do dyspozycji księgozbiór Kręgu. Z pewnością znajdowały się tam materiały o zmianach w pisowni, sięgające wstecz przynajmniej do czasów Rozproszenia.

Słony, oczywiście, utrzymywał kontakty z siedzibą Kręgu, lecz ze zrozumiałych względów były one rzadkie i niezbyt regularne. Od czasu do czasu zjawiał się na Jaszczurze kurier – Wędrowiec, by dostarczyć rodzinie maga rzeczy nieosiągalne na smoczych wyspach. Takie jak tkaniny, narzędzia czy papier, sól albo wino i tym podobne. W zamian zabierał kopie prac Słonego, uzupełniane stopniowo mapy, skóry zwierząt przeznaczonych do wypchania i… słoje przypraw zbieranych przez Księżycowy Kwiat. Oczekiwaliśmy wizyty Wędrowca w każdej chwili, gdyż minęło już prawie pół roku, od kiedy zjawił się po raz ostatni. Oznaczało to dla mnie możliwość powrotu do domu. Tęskniłem do niego rozpaczliwie, choć nie czekało mnie tam nic, prócz nudnego prowincjonalnego życia. Nie zależało mi tak naprawdę na Żmijowych Pagórkach, a na Płowym. To do niego wyrywało się moje serce i to z jego powodu miałem wyrzuty sumienia. Nie był już najmłodszy. Potrzebował mojej pomocy i towarzystwa. Zwłaszcza podczas pory deszczowej, gdy szare godziny wlokły się, jakby ktoś je specjalnie rozciągał, a dach prowadził ze swym właścicielem spokojną wojnę, przeciekając co rusz. Każdego roku w innym miejscu.

Z drugiej strony okropnie nie chciało mi się opuszczać Jaszczura, który stał się dla mnie drugim domem. Lubiłem tu wszystkich i czułem, że jestem lubiany, a to, wierzcie mi, niemało. Idealnie byłoby, gdyby to Płowy przeniósł się na Smoczy Archipelag.

Spodziewane przybycie kuriera dawało też do myślenia Słonemu. Wydawało mi się, że nie bardzo się z tego cieszy. Okazało się ze mam rację. Pewnego razu, gdy byliśmy sami, zaproponował mi coś niesamowitego. Miał zamiar oszukać Krąg.

Wstrząsnęło to mną do głębi. Mówca Słony był odstępcą i na Jaszczurze znalazł się nie tylko z powodów rodzinnych. Nie darzył starszyzny Kręgu szczególnie ciepłymi uczuciami, a tamci odpłacali mu tym samym.

„Popatrz na to wszystko” – Słony zrobił zamaszysty gest, wskazując na stosy książek Strażnika Słów. – „Jeśli Krąg położy na tym rękę, nigdy nie dowiem się, co zawierają. Całe to bogactwo zniknie w czeluściach biblioteki Zamku, a dostęp do niego będą miały jedynie gryzipiórki spod znaku żółwia.”

„Nie wierzę. Mylisz się, Słony. To przecież jest wspólne. Dziedzictwo. Na pewno każdy będzie mógł to przejrzeć, jeśli tylko zechce.”

Słony skrzywił się w uśmiechu na poły smutnym, na poły pogardliwym.

„Naiwny dzieciak z ciebie. Pewnie wierzysz jeszcze, że Krąg Magów to stowarzyszenie samych szlachetnych, bezinteresownych i wybitnych osobistości. Ja też kiedyś tak myślałem. Rozczarowanie boli tym bardziej, im mocniej się wierzyło. Niestety.”

Miałem ochotę spytać, czym zraził Słonego do siebie Krąg. Nie było to jednak moją sprawą. A Słony nie dał mi dotąd powodów, bym mu nie miał ufać.

Wahałem się. Zachować dla siebie tajemnicę? Ukryć istnienie jaskiń? Co w takim razie stanie się z ocalonym skarbem Strażnika Słów? To, że będzie z niego korzystać tylko jeden człowiek, miało być uczciwsze od wydania go bibliotekarzom Kręgu?

„To odkrycie oznacza dla mnie wejście między mistrzów” – zaoponowałem nieśmiało.

Słony wzruszył ramionami.

„Oczywiście, błękit mistrza. To bardzo ważne. Bycie «błękitnym» to władza, bogactwo, piękne kobiety… Co tylko sobie zamarzysz. Zastanów się, bardzo cię proszę, czy na pewno to jest to, czego chcesz.”

Dlaczego nie miałbym pragnąć bogactwa? Z pewnością brak zmartwień o codzienny kawałek chleba był czymś pożądanym. Władza? Lepiej rządzić, niż być rządzonym, to oczywiste.

„Nie masz prawa, Słony, decydować o czymś, czego sam nie odkryłeś” – stwierdziłem stanowczo, marszcząc brwi.

Wycelował we mnie palec jak grot włóczni.

„Rzeczywiście. I ciekawe, co na to powie Pożeracz Chmur. Jest przecież współodkrywcą, prawda?”

Tego nie przewidziałem.

Pożeraczowi Chmur nie starczało cierpliwości, by razem z nami ślęczeć nad odkrywaniem treści zawartej między skórzanymi okładkami i w sztywnych rolkach zwojów. Wolał wraz z Jagodą, drugim niespokojnym duchem, penetrować wnętrze góry. Razem odkrywali kolejne pomieszczenia, mierzyli korytarze, sporządzając pobieżne plany przejść. Odnajdywali naruszone zębem czasu malowidła na ścianach, które Pożeracz Chmur przerysowywał starannie, z przyjemnością oddając się ulubionemu zajęciu. Rysunki te uzupełniały naszą wiedzę, jaką zaczerpnęliśmy z ksiąg, a jednocześnie sprawiały, że przychodziły nam do głów nowe pytania. Wyszarzały fresk przedstawiający grupę biesiadników obsługiwanych przez piękności o wężowych ogonach zamiast stóp, a także gadziego stwora trzymającego dzidę i niewielką tarczę, wiele wyjaśniał, jeśli chodzi o lamie.

Co jednak mieliśmy myśleć o wężu, trzymającym w pysku własny ogon? W kole utworzonym przez jego cielsko widniało wiele odcisków dłoni zrobionych farbą, która kiedyś była pewnie jaskrawoniebieska, a teraz wyblakła i ledwie odcinała się od tła.

Szperacze przynosili ze swych wypraw także drobne przedmioty, które dawni mieszkańcy zgubili lub pozostawili z rozmaitych powodów. Były to guziki lub spinki do ubiorów, popękane naczynia, metalowy grzebień bez kilku zębów, sandał bez pary, srebrne lusterko, tak zmatowiałe, że w pierwszej chwili można było je pomylić ze zwyczajnym talerzykiem. W pomieszczeniu, służącym kiedyś za zbrojownię znaleźli ostrze noża bez rękojeści, trochę grotów i jeden złamany miecz, o prostej, obusiecznej głowni. Niepodobnej do obecnie używanych – jednostronnych, lekko zagiętych i tak ostrych, że przecinały źdźbło słomy rzucone w powietrze.

Mimo tak interesujących odkryć, Pożeracz Chmur nadal był ciekawy, jak postępują nasze prace i za każdym razem, gdy wraz z Jagodą przynosili swe łupy, dopytywał się, ile znaków zdołaliśmy ze Słonym przetłumaczyć. Często przeglądał stosy ksiąg, oglądając kolorowe obrazki.