Korciło go zwłaszcza, by dowiedzieć się, co opisuje tekst umieszczony obok jednego, jedynego wizerunku smoka, jaki udało się nam znaleźć. Tak, Pożeracz Chmur poprze Słonego – tego byłem pewien.
I faktycznie tak się stało. Niewiele mogłem zdziałać, mając przeciwko sobie tych dwóch. Dyskutowaliśmy bardzo długo, a właściwie kłóciliśmy się po prostu zażarcie, zarzucając sobie nawzajem egoizm i wytykając rozmaite braki charakterów. W końcu poszliśmy na ugodę. Posłaniec Kręgu miał otrzymać pierścień Strażnika Słów i trzy lub cztery rękopisy, jako jedyne znalezione przy szczątkach. To powinno wystarczyć, by podnieść moją rangę w oczach starszyzny. Słony z Pożeraczem Chmur dostali rok na badanie biblioteki i sporządzanie kopii. Nie było to wiele czasu, jako że w grę wchodziło przepisanie (i przerysowanie) około trzystu tomów. Oznaczało to, że leniwy smok także powinien chwycić za pióro. Po upływie roku wszystkie foliały miały trafić na kontynent. Takie odkrycie z opóźnieniem.
Wędrowiec zjawił się niedługo potem.
Spodziewałem się, że ujrzę, jak poprzednio, wymuskanego „podróżnika” w domowych pantoflach. Tak, jakby przed chwilą wyszedł z własnej sypialni i bez żadnej fatygi przeskoczył wprost na Jaszczur. Myliłem się. Wędrowiec wyglądał na zmęczonego podróżą i był spragniony domowego jedzenia. Okazało się, że faktycznie przybył na statku, który, według nie pisanej umowy ze smoczym plemieniem, pozostał w pewnej odległości od brzegu wyspy. Wędrowiec skorzystał ze swego talentu, by wyładować się na brzeg wraz z całym kramem przeznaczonym dla Słonego. Niewiele miał czasu na załatwienie wszystkich spraw, nie chcąc nadużywać cierpliwości kapitana, ani smoków, które przelatywały nad masztami, nieufnie przyglądając się załodze.
Tak więc miałem zaledwie jeden dzień na pożegnania i spakowanie.
Odwiedziłem Pazura i Łagodną. Liska nie rozumiała, że odchodzę i chciała się bawić. Łagodna smutno opuściła uszy, przekazując mi uczucia ciepłej czułości i żalu. Przytuliłem się na moment do jej wielkiej głowy, zanurzając twarz w puszystej sierści. Niedawno nad wyspą przetoczyła się kolejna fala ulewy i futro Łagodnej zachowało ślad wilgoci. Pazur trwał sztywno niczym posąg, udając, że mnie nie zauważa, jak zwykle. Stanąłem przed nim, zadzierając głowę, wpatrując się w niego uparcie. Po kilku minutach złamał się. Po raz pierwszy nawiązał ze mną kontakt.
„Co…?” – Było to szorstkie jak pilnik. „Byłem twoim gościem. Traktowałeś mnie przyzwoicie… w miarę. Dziękuję za sprowadzenie Słonego.” „Łagodna mnie zmusiła.” Ziewnął. Jego uszy wyrażały zakłopotanie. „Idź już, ludzki szczeniaku. Zmykaj, zanim zapomnę, że jesteś jeszcze dzieckiem.”
Ostatni raz podrapałem Liskę za uchem i odszedłem. Ale jeszcze dogoniła mnie myśl Pazura: „Dzięki za Liskę.”
Odwróciłem się szybko, lecz Pazur siedział tyłem do mnie, bez ruchu i tylko koniec jego ogona miarowo uderzał o ziemię.
Po raz ostatni widziałem się z Deszczowym Przybyszem, Skrzydlatą i ich synkiem, którego tymczasowo nazywali Łatką. Ostatni raz wykąpałem się pod lodowatym wodospadem. Pożegnałem się ze znajomymi ścieżkami, ulubionymi figurami w zrujnowanym mieście, drzewami, na które lubiłem się wspinać. Po raz ostatni zszedłem na brzeg morza, by puszczać nieudane kaczki na wzburzonych falach. Wszystko robiłem po raz ostatni.
Gdy postawiłem stopę na Jaszczurze, nie posiadałem prawie nic. Ze zdumieniem stwierdziłem, że przez tygodnie spędzone pod dachem Słonego mój majątek wzrósł niepomiernie. Mniejsza o te wszystkie koszule i spodnie, które Księżycowy Kwiat poprzerabiała ze swego męża na mnie. Drobiazgi codziennego użytku, jakimi mnie obdarowano aż nazbyt hojnie. Same owady i próbki roślin przeznaczone dla Płowego zajmowały parę skrzynek. Nie wspomnę o grubym pakiecie z notatkami i rysunkami Pożeracza Chmur, który ledwo dawał się unieść. A tu jeszcze w ostatniej chwili wręczano mi różne pamiątki. Najładniejszego smoka z kolekcji (Tygrysek), tęczową w środku muszlę (Błyskawica i Żywe Srebro), nóż z podziemnej zbrojowni, oszlifowany, naostrzony i oprawiony na nowo w rękojeść (Jagoda).
Pożegnanie z Pożeraczem Chmur było jak rwanie zęba: krótkie i bolesne. Przyszedł dopiero wtedy, gdy już staliśmy nad morzem, gotowi do drogi. Słony w ostatniej chwili dawał jeszcze jakieś wskazówki Wędrowcowi, który kiwał głową twierdząco. Ściskał pod pachą rękopisy Strażnika Słów, starannie zapakowane wraz z raportem napisanym przez Mówcę. Palec przybysza zdobił pierścień z żółwiem. Pożeracz Chmur przywlókł się, kopiąc wilgotny piach. Był zgarbiony, głowę zwiesił, jakby była za ciężka. Podaliśmy sobie jedynie ręce, jakbyśmy byli tylko znajomymi. Żadnych uścisków i obejmowania za szyję. Płacz surowo wzbroniony. Ostatecznie nie byliśmy przecież parą małych dziewczynek.
„Za rok w Kręgu?”
„Za rok” – potwierdził Pożeracz Chmur i wycofał się.
Wydawało mi się wtedy, że rok to niewyobrażalny szmat czasu, który skończy się w jakiejś bliżej nie określonej przyszłości.
Wędrowiec chwycił mnie pod ramię, mocno zaciskając palce. Przez chwilę jeszcze widziałem Słonego i Pożeracza Chmur, stojących poza kręgiem ułożonym z bagaży, a potem świat przewrócił się nagle do góry nogami. Na moment zrobiło się ciemno. Ogarnęła nas nicość. Raptem utraciłem wzrok, gardło zacisnęło się, nie mogąc chwycić powietrza. Grunt umknął spod stóp, a gdzieś w brzuchu zatrzepotało dziwaczne uczucie, jak na huśtawce, gdy opada się w dół z wysoka. Nie istniało nic prócz dłoni Wędrowca, która trzymała mnie mocno, niczym kotwica. Nie trwało to dłużej niż sekundę lub dwie. Wędrowiec puścił mnie. Staliśmy na kołyszącym się pokładzie statku, w wielkim kole ułożonym ze sznura. Była to zaimprowizowana rampa do przeskoku poza przestrzenią. Przez cały czas pobytu Wędrowca na wyspie, załoga omijała starannie tę zakazaną strefę. Nikt nie miał zamiaru ryzykować połamania nóg przez pojawiający się „znikąd” przedmiot. Teraz zaczęli pospiesznie znosić pakunki pod pokład. Część żeglarzy rozwijała żagle, inni obracali kołowrót, podnosząc kotwicę. Jak najszybciej chcieli wynieść się ze smoczych terytoriów. Stałem na pokładzie otoczony mnóstwem uwijających się ludzi, a czułem się zupełnie samotny.
Nienawidzę morskich podróży.
Nie cierpię statków.
Jedzenie jest okropne.
To kołysanie mnie zabije.
Takie są moje jedyne zapiski z tamtej podróży i nie mam ochoty pisać niczego więcej. Jeśli ktoś uważa, że to za mało, niech sam spędzi dwa tygodnie na wzburzonym morzu, obijając się o ściany ciasnej kajuty jak ziarno grochu w garnczku.
Porządkuję luźne kartki. Przepisuję na czysto do mej grubej księgi treść pokreślonych, wymiętych świstków. Niemały to kłopot. Co jest ważne, a co ominąć? Jak ustawić w porządny szereg wszystkie te wydarzenia, które splotły się w zdumiewający warkocz, sięgający od momentu, gdy, posępny i zagubiony, stałem na dziedzińcu Zamku Magów, aż do chwili obecnej, gdy piszę te słowa? Tak wiele się zmieniło.
Nie wiem, co jest gorsze: ciągłe kołysanie statku na falach, czy sposób podróżowania Wędrowców, kiedy człowiek staje się ogłupiałym, pozbawionym wszystkich zmysłów kawałkiem materii. Ani jedno, ani drugie zupełnie mnie nie pociąga. Gdy tylko zbliżyliśmy się do wybrzeża kontynentu na tyle, ile wynosiła granica zasięgu Wędrowca, mag zrezygnował z usług kapitana i znów przeskoczyliśmy, tym razem wprost na oczekującą nas rampę w siedzibie Kręgu. Wędrowiec traktował mnie jak jeszcze jedną paczkę, którą należy dostarczyć w określone miejsce. Niektórzy uważają, że jeśli ktoś nie mówi, to również nie myśli.