Nieźle układało mi się z Nocnym Śpiewakiem. Zupełnie nie przeszkadzało mi na przykład, że włóczy się gdzieś po nocach jak nawiedzony kocur, a czasami przychodzi niezupełnie trzeźwy. Mógł wracać o dowolnych porach, kopać drzwi i przewracać meble, mnie nic nie ruszało, jeśli tylko nie świecił mi w oczy lampą.
Odrabiał za mnie matematykę, która zawsze była moją słabą stroną. Za to ja poprawiałem mu wypracowania, usuwając z nich rewelacje w rodzaju: „Bakterie to są małe stworzonka z ogonkami, których dostaje się od niemycia rąk.”
Pod pewnymi względami przypominał Pożeracza Chmur. Był tak samo ruchliwy, pyskaty i bezczelny, a do tego mył się prawie równie rzadko jak smok. Zamiast tego szczotkował się regularnie, co było zupełnie zrozumiałe przy tak gęstych włosach, jakie go porastały. Upłynął jednak długi czas, zanim wyklarował mi się prawdziwy obraz Nocnego Śpiewaka. Pod maską zuchwałego nicponia i szydercy krył się wrażliwy, czuły na piękno człowiek, który cierpiał z powodu swego wyglądu i rozpaczliwie pragnął akceptacji. Stąd jego popisy, pozorne lekceważenie wszystkiego, podarunki rozdawane lekką ręką przy różnych okazjach oraz bez okazji. Przez dłuższy czas zbierałem fragmenty wiadomości na jego temat. Czegoś dowiedziałem się od chłopców, czegoś innego od starszych magów, trochę opowiedział mi sam Nocny Śpiewak i tak złożyłem w całość jego historię.
Siedemnaście lat temu, podczas jarmarku w pewnym mieście nad Zatoką Cesarską, do namiotu właściciela cyrku-zwierzyńca weszła młoda kobieta z drącym się na potęgę zawiniątkiem. Wyszła bez tobołka, za to z wyrazem ulgi na twarzy. Niedługi czas potem w zwierzyńcu pojawiło się dziecko wilk karmione podczas występów surowym mięsem. I to chyba tylko podczas występów. Przez sześć lat właściciel zwierzyńca dorabiał się na małym „wilkołaku”. Coraz częściej jednak zaglądał do dzbana z winem, coraz mniej za to dbał o chłopca. Co tu ukrywać, znęcał się nad nim w sposób, przy którym „ściana” wydaje się pieszczotą. Talent magiczny objawił się u chłopca stosunkowo późno, lecz za to niezwykle gwałtownie. Właściciela cyrku pochowano pospiesznie, bez zwyczajowego stosu i kapłana. Podobno w bardzo małych kawałkach. Sprawy nie dało się ukryć. Plotki dotarły do najbliższego Mówcy na posterunku w wieży przekaźnikowej. Zajął się posiniaczonym, na pół zagłodzonym i zdziczałym dzieciakiem. Nauczył go jakich-takich manier, nadał imię, a potem posłał wprost do siedziby Kręgu. Nocny Śpiewak wyrósł w Zamku i znał go jak własną kieszeń. Włochatego podrzutka wychowywali wszyscy po trochu i nikt w szczególności. Większość uważała, że Nocny Śpiewak to kara Losu, a niektórzy myśleli, czy zawczasu nie rzucić się na miecz, zanim zostanie Mistrzem. Jego przeznaczenie do „błękitnych” nie ulegało wątpliwości. Niewiele było rzeczy, których by nie potrafił zrobić. Sprawa rozchwiania handlu za pomocą sfałszowanych monet to był zaledwie koniuszek ogona; gdyby dogrzebać się reszty, na młodym Stworzycielu nie zostałby skrawek całej skóry.
Z początku bałem się, jak przyjmie mnie reszta „połówek”. Niesłyszący kolega mógłby stać się znakomitym celem niewybrednych żartów. Na szczęście były to płonne obawy. Dano mi przyjaźń i szacunek na kredyt, a ja starałem się nie zawieść niczyjego zaufania. Utarło się, że talenty są wspólnym dobrem i nikomu nie wolno odmówić przysługi, jeśli jej potrzebuje. Tak więc, jeśli byłeś sąsiadem Iskry, miałeś zawsze zapewnioną ciepłą wodę do porannego mycia. Zapominalski, który nie wziął na lekcje notatnika, mógł liczyć na Wędrowca. Stworzyciele zajmowali się stępionymi nożami do przycinania piór i rozdzielali sprawiedliwie cukierki, bo tych autentycznych zawsze było za mało. Nieraz otrzymałem ostrzeżenie od jednego z Mówców: „Uwaga, Gladiator cię «czyta».” Ja zaś oferowałem moim nowym towarzyszom miłe wieczory spędzane wspólnie w iluzyjnych światach. Na życzenie widzów zabierałem ich na smocze wyspy, gdzie do woli mogli obserwować skrzydlate olbrzymy. Wędrowali po dżungli, mając za przewodniczkę miraż Jagody. Oglądali podwodne krajobrazy u wybrzeży Jaszczura. Jeszcze raz przeżywali wraz ze mną atak syren. Podpatrywali piratów i głaskali Liskę.
Nocny Śpiewak nie mógł natomiast oderwać się od miraży starożytnych ruin na Archipelagu.
„Gdyby można było podnieść to z upadku… zasiedlić na nowo… Tyle możliwości” – wzdychał tęsknie.
Zaprzyjaźniłem się nie tylko z Nocnym Śpiewakiem. Stworzyliśmy zwartą gromadkę wraz z Końcem i Winogradem, a w krótkim czasie dołączył do nas Wędrowiec Myszka, który dzielił komnatę z Bestiarem. Wszyscy byli zgodni, że jeśli ktokolwiek nadaje się do oswojenia Myszki, to tylko łagodny i cierpliwy Winograd, którego kochały szczury oraz wszystkie psy, koty i gołębie w okolicy. Włóczyliśmy się razem po całym Zamku, docierając aż na mur Iskier, gdzie ścigaliśmy się na jego zwieńczeniu, szerokim jak aleja. Łaziliśmy po armatach, śniedziejących spokojnie na swych łożach i huśtaliśmy się na ramionach katapult. Siadywaliśmy na koronie muru, zwieszając nogi nad przepaścią. Jedliśmy chleb z twardym serem i ciastka, w które zawsze zaopatrzony był Koniec.
Ponownie zetknąłem się z Wiatrem Na Szczycie. Cieszył się, że zostaję na dłużej. Docenił moją umiejętność rzucania nożem i zaproponował naukę walki na miecze. Walki, a nie eleganckiego machania klingą, modnego na dworach.
„W bitwie liczy się ten, kto ma większy miecz i jest szybszy. Reszta to zawracanie głowy” – twierdził wojowniczy mag, ćwicząc mnie do upadłego.
Zupełnie szczerze mógłbym przyznać, że jestem zadowolony i dość szczęśliwy w nowym „domu”, gdyby nie… No tak, gdyby nie Zwycięski Promień Świtu i Gladiator.
„Jak silny talent ma to książątko?” – spytałem pewnego razu Nocnego Śpiewaka.
„Cholerycznie silny” – odparł Stworzyciel. – „Mógłby zagotować staw w minutę i nawet się nie spocić.”
„Ale nie ma z tego powodu żadnych defektów, jak ja albo ty” – zastanowiłem się.
„Jego defektem jest charakter” – podsumował Nocny Śpiewak i zasłonił się skryptem do geometrii na znak, że nie ma ochoty nawet myśleć o Iskrze.
Prawda. Jak długo żyję, nie zdarzyło mi się spotkać równie rozpuszczonego, złośliwego, aroganckiego, nieużytego i pyszałkowatego gówniarza. Oczywiste jest, że należał do naszego grona tylko formalnie. Mieszkał sam, jedynie z osobistym służącym, a cała reszta chłopców omijała go jak trędowatego. Jeśli ktoś oparzył się o gałkę przy drzwiach, jeśli komuś zupa na łyżce w jednej chwili zmieniła się we wrzątek, albo zagotował się atrament w kałamarzu (chlapiąc efektownie na wszystkie strony), jeżeli osłupiały ze zgrozy znalazłeś wypaloną dziurę w samym środku wypracowania, przyczyna wszystkich tych nieszczęść była zawsze jedna – Zwycięski Promień Świtu. Nie było na niego siły. Jego talent należał do tych niszczycielskich, więc czuł się całkowicie bezkarny. Niejednokrotnie młodzi Stworzyciele zastanawiali się, czy nie zamienić go w jakiś użyteczny przedmiot (na przykład nocnik), a Wędrowcy chętnie wysłaliby go gdzieś, skąd nie ma powrotu. Byłoby to jednak przekroczeniem prawa Kręgu i pociągnęłoby za sobą najsurowsze kary.
Gladiator pozornie miał mniejsze możliwości, by nam dokuczyć. Tylko pozornie.
Nie rozstawał się, na przykład, z grubą trzciną. Nie, nigdy nie próbował żadnego z nas uderzyć. Pewnie zdawał sobie sprawę, że to doprowadziłoby do otwartego buntu. Uwielbiał za to czatować na tych, którzy zamyślali się podczas lekcji i walił znienacka trzciną w ich pulpity. Ze mną mógł próbować tej sztuczki dowolnie długo; najwyżej zainteresowałbym się, co też pojawiło się nagle w moim polu widzenia. Lecz moi biedni koledzy nieraz podskakiwali pod sam sufit, przestraszeni nagłym hukiem.