Выбрать главу

— Wszystko jedno — wtrącił Buffalo — pył nie rozwali tak miasta. Pył tylko nanosi na wszystko ciężki ładunek, tak że jak czegoś dotkniesz, to cię spali.

— No to kto to zrobił? — spytał Mujer.

— Ludzie. Uciekający ludzie — odpowiedział Charley cichym głosem. — Myślisz, że te miasta odbudują się same? Ludzie odeszli, bo nie dało się już tu uprawiać ziemi, a może za dużo pyłu z ciężkim ładunkiem przywiało od strony martwych stanów, a może pękł kanał gdzieś na północy i nikt nie wiedział, jak go naprawić. Ruszyli do Frisco albo na południe, potem pordzewiały rury, przyszło trzęsienie ziemi, nie było nikogo, żeby cokolwiek naprawić, wszystko niszczało coraz bardziej, a na koniec przyszli drapacze, by wynieść to, co jeszcze zostało. Nie potrzeba wcale bomb, żeby zniszczyć jakieś miejsce. Niczego nie trzeba. Wystarczy zostawić tak jak jest, a samo się rozleci. Nie budowali tego na dłuższy czas, jak Egipt, co, Buffalo? Budowali na trzydzieści, czterdzieści lat, no i po trzydziestu latach zużyło się.

— Cholera — powiedział Mujer — ale mamy gówniany świat!

— Pojedziemy do San Francisco — odparł Charley. — Nie jest tam tak źle. Spędzimy tam lato. Przynajmniej będzie chłodno, mgła, wiaterek.

— Co za popieprzony świat — powiedział znowu Mujer.

Stojący na uboczu Tom oznajmił:

— Albowiem gniew Pana dosięgnie wszystkie narody, a Jego ręka wszystkie ich armie. On zniszczył je doszczętnie, On przywiódł je na zatracenie.

— Co mówi nasz czubek? — zapytał Stidge.

— To Biblia — odpowiedział Buffalo. — Nie znasz Biblii?

— I wyrosną ciernie w jej pałacach, pokrzywy i jeżyny w jej fortecach, i będą schronieniem dla smoków i przystanią dla sów.

— Znasz to wszystko na pamięć? — spytał Charley.

— Wiele z tego — odrzekł Tom. — Jakiś czas byłem kaznodzieją.

— Gdzie to było?

— Tam — powiedział Tom wskazując kciukiem za prawe ramię. — W Idaho. W stanie Waszyngton.

— Podróżowałeś?

— Trochę.

— A byłeś kiedyś na Wschodzie?

— Masz na myśli Nowy Jork, Chicago, te miejsca?

— Tak, te okolice.

— Jak? — odparł Tom. — Miałem frunąć?

— Tak — roześmiał się Mujer — frunąć! Na miotle!

— Kiedyś tak było — powiedział Tamale. — Od wybrzeża do wybrzeża. Wsiadałeś do samolotu w San Francisco i za trzy godziny byłeś w Nowym Jorku. Ojciec mi opowiadał.

— Trzy godziny — powiedział Stidge — gówno prawda. Gówno i tyle.

— Trzy godziny — powtórzył Tamale. — Kogo nazywasz gównem? — wyjął nóż. — Mojego ojca? No dalej, powiedz to jeszcze raz. Powiedz też coś na moją matkę, Stidge. No, dalej!

— Przestańcie — przerwał mu Charley. — Przyszliśmy tu drapać, więc drapmy. Stidge, działasz nam na nerwy.

— Myślisz, że w to uwierzę? Trzy godziny i jesteś w Nowym Jorku?

— Mój ojciec tak mówił — mruknął Tamale.

— Wtedy był inny świat — rzekł Charley. — Przed Wojną Pyłów wszystko było inne. Może to było pięć godzin, co, Tamale?

— Trzy.

Tom czuł, że cała ta rozmowa uciska mu czaszkę jak rak mózgu. Trzy godziny, pięć, jakie to ma znaczenie? Ten świat już nie istniał. Czując nadchodzącą wizję odszedł na bok.

Dobrze, dobrze. Niech nadchodzi. Oni niech się tam kłócą, niech się posiekają, jeśli tego właśnie chcą. On mieszkał w innym, lepszym świecie. Odszedł jeszcze dalej, za postrzępiony, wystający w górę fragment chodnika, minął kłębowisko zardzewiałych przewodów wysokiego napięcia i usiadł na krawężniku zasypanej piaskiem ulicy. Oparł się o olbrzymią palmę, która wyglądała, jakby miała przetrwać nawet wtedy, gdy Kalifornia i wszystko, co człowiek tu zbudował, ostatecznie runie w gruzy.

Wizja nadeszła. Była wyraźna i do tego widział wszystko naraz.

Czasem wszystko przychodziło równocześnie; nie jeden, wyizolowany świat, ale zdumiewająca ich wielość przychodzących jeden za drugim. W takich chwilach czuł się środkiem wszechświata. Całe galaktyczne imperia przepływały przez jego duszę. Widział obraz królestw nad królestwami leżących poza zasięgiem percepcji człowieka.

— Chodźcie do mnie! O tak, chodźcie, chodźcie!

Przed jego szeroko otwartymi w podziwie oczami przesuwała się najwspanialsza procesja, jaką kiedykolwiek oglądał; następujące po sobie światy, jak potok, jak dzika powódź. Zielony Świat, Imperium Dziewięciu Słońc i Podwójne Królestwo, następnie światy Poro i Zygerone, którzy byli panami Poro, a nad nimi wznosiła się sylwetka dostojnika Kusereen z rasy, która panowała nie wiadomo w ilu galaktykach, łącznie z Zygerone i Poro. Widział drgające, przezroczyste istoty, zbyt niezwykłe, by były sennymi zjawami. Widział wirujące dyski świetlne rozciągające się do jądra wszechświata. Przez umysł przemykały mu całe biblioteki danych, spisy cesarzy i królów, bogów i demonów, teksty biblii nieznanych religii, opery, która trwała jedenaście lat galaktycznych. W dłoni trzymał inkrustowaną kulę, nie większą niż pyłek, w której zapisane były imiona i dzieje miliona władców z dziewięciu tysięcy dynastii Sapiil. Widział szereg czarnych wież, wyższych niż góry, ciągnący się nieprzerwanie aż po linię horyzontu. Odbierał bodźce ze wszystkich kierunków w czasie i przestrzeni. Widział pięćdziesięciu półbogów Wieku Theluvary, trzy miliardy lat temu, gdy nawet Kusereenowie byli młodzi, widział Ludzi-Oczy z Wielkiej Gwiezdnej Chmury, którzy dopiero mieli zaistnieć, a także tych, którzy zwali się Ostatnimi, choć wiedział, że takimi nie byli. Mój Boże — pomyślał — mój Boże. Jestem niemal niczym, a Ty zesłałeś wszystkie te cuda na mnie. Ja, Tom, jestem Twoim sługą. Gdybym tylko mógł opowiedzieć im o tym, co mi pokazałeś. Gdybym tylko mógł. Jak mam służyć Tobie, który stworzyłeś to wszystko i jeszcze tak wiele więcej? Do czego jestem Ci potrzebny? Czy mam im o tym opowiedzieć? Jeśli tak, opowiem. Pokażę im. Sprawię, że Twoje cuda objawią im się przed oczami. Mój Boże, mój Boże, mój Boże.

A wizje wciąż przesuwały się. Świat za światem, bez końca.

Później wszystko znikło w ułamku sekundy, a on leżał rozciągnięty na zrujnowanej ulicy opuszczonego miasta, oszołomiony, chwytając z trudem powietrze. Ubranie miał zupełnie przepocone. Przed nim pojawiła się zatroskana twarz Charleya.

— Tom, Tom! Możesz mówić, Tom?

— Tak, jasne.

— Myśleliśmy, że masz atak.

— Ten największy — odparł. — Widziałem wszystko. Widziałem moc i chwałę. Och, nieszczęsny Tom, nieszczęsny, nieszczęsny Tom! To był ten największy i już nigdy nie wróci!

— Pomogę ci wstać — powiedział Charley. — Jesteśmy gotowi do drogi. Możesz wstać? No już, spokojnie. Miałeś znowu wizję, tak? Widziałeś Zielony Świat?

Tom skinął głową.

— Widziałem, tak. Widziałem wszystko — odpowiedział. — Wszystko.

ROZDZIAŁ DRUGI

W ciągu zaledwie trzydziestu lat Dwakroć dwadzieścia byłem nękany, Z czterdziestu za to trzykroć piętnaście W niewoli gorzkiej przetrzymywany W domu wariatów na strychu wspaniałym, Z zarostem miękkim i miłym. Okowy mocne i słodkie rózgi Dzyń-dzyń — brzmiały głodem poczciwym.