— Nie ma sprawy — powiedział znów mężczyzna — widzisz? Nikt nie trzyma pana Fergusona.
— W porządku — rzekła Allie. — Teraz macie wsiąść do tego waszego helikoptera i lecieć z powrotem do…
— Alleluja? — zwróciła się do niej kobieta.
— Nie mów nic do mnie, Dante. Rób, co powiedziałam.
— Oczywiście — odrzekła kobieta imieniem Dante, po czym podniosła rękę. Coś błysnęło w jej dłoni. Allie upadła na ziemię wydając cichy, miękki dźwięk.
— Zabiłaś ją? — zapytał Tom.
— Nabój usypiający. Będzie spała około godziny. W tym czasie zdążymy ją przewieźć z powrotem i uspokoić. Kim jesteś?
— Na imię mam Tom. Tom biedny. Tom głodny. Jesteście z centrum? Tam gdzie ludzie idą, żeby odpocząć i uspokoić się?
— Tak — odpowiedziała kobieta.
— Chcę tam jechać. Takiego miejsca potrzebuję. Zabierzecie Toma ze sobą, prawda? Biednego Toma. Głodnego Toma. Tom nikogo nie skrzywdzi. Tom za długo już jest z drapaczami.
Patrzyli na niego zdziwieni. Uśmiechnął się.
— To ich ciężarówka, drapaczy, Charleya i jego chłopców. Oni wszyscy uciekli do lasu, ale nie mogą być daleko. Myśleli, że to policja. Gdy odlecicie, wrócą po mnie, jeśli mnie zostawicie. Już za długo z nimi jestem. Czasami krzywdzą ludzi, a mnie się to nie podoba. Tom jest głodny, Tomowi będzie zimno tutaj samemu. Proszę. Proszę.
3
Dziś rano przez moment, przygotowując się na spotkanie z Kreshem i Paoluccim, Elszabet poważnie zastanawiała się, czy nie poprosić o umożliwienie poddania się kasowaniu pamięci. Tak podziałało na nią przejście z Zielonego Świata do rzeczywistości. Czuła wciąż pozostałości wizji; snu, który wciąż nie dawał jej spokoju.
Kasowanie oczywiście nie mogło wchodzić w grę, dobrze o tym wiedziała. Nikt z personelu nie przechodził dotąd tego zabiegu, był on zarezerwowany dla pacjentów. Po kasowanie nie sięgało się tak po prostu jak po martini czy środek uspokajający, gdy chciało się złagodzić wewnętrzne napięcie. Skierowanie do kasowania poprzedzały wielotygodniowe badania, wyznaczanie krzywych elektroneuronowych, aby wykluczyć możliwość uszkodzenia mózgu pacjenta. Kasowanie było zabiegiem lecznicznym, a nie niszczącym. Usuwanie sektorów banku pamięci przeprowadzać można było jedynie po upewnieniu się, że usunięte zostaną tylko elementy patologiczne, a to wymagało drobiazgowych badań i pomiarów.
Mimo to moment przebudzenia był dla niej tak przerażający, że chciała jak najszybciej i za wszelką cenę pozbyć się snu z pamięci, wyrzucić go z mózgu, jak najszybciej zapomnieć, zapomnieć na zawsze.
Najbardziej przerażało ją piękno wizji. Ten świat, spowity chłodną mgłą, był zniewalający. Nie można było się oprzeć czarowi tych urzekających, lśniących, wielookich istot. Ten wspaniały, intrygujący barokowy taniec ich codziennej egzystencji. Te cudownie cywilizowane istoty idące z gracją przez życie wolne od konfliktów, brzydoty, zniszczenia, rozpaczy; świat, który pozostawił z tyłu o miliony lat cienie ludzkiego życia, wszystkie uciążliwości, takie jak starość, choroby, zawiść, chciwość, wojny. Zanurzywszy się raz w tamtym świecie, Elszabet nie chciała już go opuszczać. Przebudzenie było dla niej jak wygnanie z raju.
Zdawała sobie sprawę, że takie miejsca mogą istnieć jedynie w świecie marzeń. Była to czysta fantazja, zjawa nocna. Tak czy inaczej, pragnęła tam powrócić. Przebudzenie odczuła jako brutalną, niesprawiedliwą ingerencję, równie okrutną jak burza śnieżna w letnie popołudnie.
Wspomnienie Zielonego Świata przez cały ranek wyzuwało ją z sił witalnych.
W czasie obchodu, podczas rozmów z ojcem Christie, Philippą, April, Nickiem Podwójną Tęczą i pozostałymi, prawie nie była w stanie zwrócić uwagi na ich problemy, potrzeby i żale. Jej umysł dryfował tam, do książąt i księżnych, przyjęć, symfonii formy i koloru, i psychicznej interakcji. Zapomniała już imion tych, wśród których przebywała, szczegóły zacierały się. Wiedziała, że mają więcej niż dwie płcie, że był tam nowy pałac letni i poeta ze swym wierszem. Świadomość, że wkrótce wszystko zapomni, przepełniała ją rozpaczą. Kurczowo trzymała się uciekających wspomnień. Tęskniła za tamtym błogosławionym światem.
Nikt nie powiedział jej, że sny kosmiczne są tak cudowne. A może ona przeżywa je bardziej niż ktokolwiek inny? Może oni wszystko zapominają po godzinie czy dwóch od przebudzenia albo też utrzymują w tajemnicy całe bogactwo i różnorodność tego, co widzieli; swój starannie gromadzony skarb?
Elszabet bała się snów, zanim jeszcze ich doświadczyła. Teraz, widząc jakim są zagrożeniem dla jej psychicznego zdrowia, bała się ich jeszcze bardziej. Jak mogła pozwolić, by ją tak wciągały? Tak cudowny sen, jak ten ostatni, mógł doprowadzić ją do obłędu. Wiedziała o tym. Granica leżała blisko, niebezpiecznie blisko. Sny nie były rzeczywistością. Były jej zaprzeczeniem. Ten świat snów, jak mówi poeta, „tak piękny, nowy, bogaty”, naprawdę nie przynosił „radości, miłości i ulgi w bólu”.
W połowie poranka zaczęło jej się wydawać, że otrząsnęła się z wizji. Do rzeczywistości przywołało ją przybycie gości: Paolucciego z San Francisco i Leo Kresha z San Diego.
Dave Paolucci przyjechał z plikiem danych i wykresów zawierających najnowsze informacje dotyczące zasięgu występowania snów i kilka sześcianów z nagraniami opisów wizji dokonanymi przez pacjentów ośrodka w San Francisco. Elszabet czuła się dobrze i pewnie w obecności Paolucciego. Był on człowiekiem spokojnym i stanowczym, o okrągłej twarzy, ciemnooliwkowej skórze i głęboko osadzonych ujmujących oczach. Zanim rozpoczęła pracę tu, w Mendocino, Elszabet studiowała z nim technikę kasowania w centrum w San Francisco. Paolucci był w pewnym sensie jej nauczycielem. Zamierzała nieco później powiedzieć mu o swoich doświadczeniach z wizjami i poprosić o radę.
Kresh, człowiek z San Diego, nie należał do ludzi, w których obecności czuła się swobodnie. Uporządkowany, dość pedantyczny, wydawał się kontrolować w pełni swoje emocje i zachowania i nie darzył raczej sympatią osób, które tego nie potrafiły. Demonstrował, jak wielkim poświęceniem z jego strony było przebycie tych siedmiuset czy ośmiuset mil. W rzeczywistości chciał wydostać się z południowej Kalifornii, w której roiło się od drugiego już pokolenia uchodźców z czasów Wojny Pyłów, żeby spędzić kilka dni w czystym, chłodnym powietrzu sekwojowych lasów. Gdy Elszabet spotkała go na krótko przed zebraniem, nie okazywał wielkiego zainteresowania tym, co działo się w Nepenthe; chciał tylko opowiedzieć jej o jakimś religijnym zjawisku, rozprzestrzeniającym się w zamieszkałych przez uchodźców miasteczkach wokół właściwego San Diego.
— Słyszała pani o tumbonde? — zapytał.
— Raczej nie — odpowiedziała.
— Nie dziwię się. To zjawisko lokalne, ograniczone tylko do San Diego. Ale niedługo już tak nie będzie.
— Tumbonde — powtórzyła Elszabet.
— To kult o łączonych motywach brazylijsko-afrykańskich z domieszką elementów karaibskich i meksykańskich. Liderem ruchu jest były taksówkarz z San Diego, który nazywa się Senior Papamacer. Stoją za nim tysiące wiernych. Urządzają ceremonie rytualne, z tego co wiem, dzikie i barbarzyńskie, na wzgórzu na wschód od San Diego. Najważniejsza w tym jest apokaliptyczna wizja. Nasza cywilizacja zmierza ku upadkowi, a w następny okres naszej egzystencji poprowadzą nas bóstwa, które zstąpią na Ziemię z odległych galaktyk.
Elszabet spróbowała się uśmiechnąć. Poczuła mackę Zielonego Świata, próbującą wejść do jej świadomości. Zadrżała.