Выбрать главу

Gdy skończył jeść, siedział jeszcze chwilę przy stoliku ciesząc się, że nie musi wskakiwać w pośpiechu do ciężarówki i znów odjeżdżać gdzieś z drapaczami. Ciekawe, jak długo pozwolą mu tu zostać. Tydzień? Przyjemnie byłoby zostać tu przez tydzień. Później może udałoby się mu złapać okazję do San Francisco. Podobało mu się to miasto. Takie czyste i przyjemne. Szkoda że byli tam tylko kilka godzin. Wróci tam, bo zbliża się już październik i w regionach, w których miewali prawdziwą zimę, ta właśnie pora roku już się zaczynała. Jeśli ma spędzić jeszcze jedną zimę na Ziemi, niech przynajmniej będzie to zima w Kalifornii. Nie wiedział, kiedy zacznie się Przejście. Może za tydzień, może na Boże Narodzenie, a może dopiero na wiosnę? Wędrując na wschód od gór można zamarznąć na śmierć, ale tu, na wybrzeżu, nie trzeba obawiać się złej pogody.

— Hej, Tom!

Podniósł głowę. Przy drzwiach stołówki stał Ed z innym mężczyzną; niskim, krępym, z kręconymi włosami, ubranym w strój księdza katolickiego. Wydawało się, że szukają towarzystwa. Tom dał im znak, żeby podeszli.

— Myślałem, że źle się czujesz na myśl o jedzeniu — powiedział Tom.

— Poczułem się lepiej. Rozumiesz, świeże powietrze. Tom, to jest ojciec Christie. Ojcze — Tom.

— Ksiądz jest tu kapelanem? — spytał Tom.

Duchowny uśmiechnął się. Wyglądał na smutnego, zagubionego człowieczka.

— Kapelanem? Nie, nie. Jestem tu pacjentem, tak jak i ty.

Tom pokręcił głową.

— Ja nie jestem pacjentem.

— Nie? Ale przecież tu nie pracujesz.

— Jestem tylko gościem — odparł Tom — przejazdem. Miło mi poznać ojca. Sam jakiś czas byłem kaznodzieją w Idaho i w stanie Waszyngton. Oczywiście to zupełnie co innego niż ksiądz, ale byłem całkiem niezły. Parafianom nie przeszkadzało, że zwariowałem. Myśleli sobie, im większy wariat, tym lepiej, tym bardziej święty.

— Nie używamy tu słowa „wariat” — zauważył ojciec Christie.

— Przecież to zupełnie dobre słowo — odparł Tom. — Czy to coś złego powiedzieć „wariat”? Czy to coś złego być wariatem?

— Mówisz, że jesteś wariatem? — zapytał Ed.

— Ja to wiem. Mam wizje. Czy to nie zwariowane? Przepływają mi przed oczami inne światy. Zawsze miałem, od małego, mnóstwo wizji, jak… jak zwariowane.

Ed i ojciec Christie spojrzeli na siebie. Ed powiedział:

— Inne światy? Jak w kosmicznych snach?

— Sny kosmiczne? Tak, ale nie tylko wtedy, gdy śpię.

— Ojciec Christie też ma kosmiczne sny. Podobnie jak wszyscy w tym cholernym miejscu. Przepraszam ojca. To znaczy wszyscy oprócz mnie. Ja ich nie mam, ale znam je wszystkie: zielony świat, dziewięć słońc, czerwona gwiazda i niebieska…

— Zaraz, zaraz — przerwał mu delikatnie ojciec Christie — czy to znaczy, że jest więcej kosmicznych snów?

— Siedem — powiedział Ed. — Nie wie ojciec o tym, bo co rano ma kasowanie, ba, nie pamięta ojciec nawet własnych snów. Jest ich siedem. Mam pewne sposoby zapisywania informacji. Dziś ojciec znów miał zielony świat. Ale skasowali go, sukinsyny. Jeszcze raz ojca przepraszam.

Tom słuchał zdumiony.

Ksiądz potrząsnął głową i rzekł:

— Nie wiem, nic nie wiem. A co ze śniadaniem?

— Mam lepszy pomysł — stwierdził Ed. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął kilka małych flaszeczek. — Czy nie za wczesna pora? Może po jednym? Mam tu kanadyjską, burbona, szkocką. Proszę, a to coś specjalnie dla ojca: flaszeczka irlandzkiej. Tom, a ty pijesz?

Ojciec Christie odparł ze smutkiem:

— Nie mogę, Ed, wiesz o tym.

— Nie?

— Chyba zapomniałeś, pewnie przez to kasowanie. Jestem alkoholikiem. Mam wszczepioną w przełyk płytkę sumienia. Jeśli jakikolwiek alkohol znajdzie się w moim gardle, natychmiast zwymiotuję. Nie pamiętasz, co? Może twój przyjaciel Tom zechce się napić.

— Płytka sumienia — mruknął Ed — no tak, zapomniałem. Te wszystkie urządzenia, które w nas wtykają… Płytki sumienia, żebyś nie pił, nadajniki powrotne, żebyś nie uciekł. Dranie, wetkną nam jedną i drugą szpilkę i mogą nami sterować jak maszynami. Nie bądź głupi, Tom, lepiej czym prędzej stąd znikaj, rozumiesz?

— Na razie są dla mnie bardzo mili.

— Mówię ci, nie bądź głupi. Napijesz się?

— Nie, dziękuję.

— A ja tak. Zdrowie! — Ed otworzył flaszkę i przyłożył do ust. — Ach, tego mi było trzeba — poweselał nieco. — A więc ty też masz wizje innych światów, tak? Boże, tak chciałbym też coś takiego zobaczyć. Chociaż jedną, żeby tylko dowiedzieć się, o co tyle szumu.

— Nie miałeś nigdy wizji?

— Ani razu — odparł Ed. Jego podkrążone oczy rozbłysły gniewem i cierpieniem. — Ani razu! Wiesz, jak wam wszystkim zazdroszczę tych waszych zielonych światów i niebieskich, i tych dziewięciu słońc, i całej reszty? Dlaczego ja ich nie widzę? Coś cholernie wielkiego dzieje się wokół, coś, czego nikt nie potrafi zrozumieć, coś ogromnie ważnego, a ja jestem od tego zupełnie odcięty. Wkurza mnie to, rozumiecie? Wkurza!

Więc to tak — pomyślał Tom. Teraz wiedział już, skąd wzięło się cierpienie w tym człowieku i co mógłby spróbować dla niego zrobić. Chciałby przecież jakoś mu pomóc.

— Daj mi którąś z tych flaszek — powiedział.

— Którą chcesz?

— Wszystko jedno.

— Proszę, napij się burbona.

Tom chwycił flaszkę, obejrzał ją, otworzył i przystawił do ust. Ciemny napój popłynął mu do gardła. Był ostry, mocny i smaczny. Uderzał natychmiast. Tom dawno już nie pił, więc teraz rozkoszował się amerykańską whisky, czując jak wpływa do wszystkich zakamarków duszy. Dobrze — pomyślał — na pewno mi się uda. Wszystko będzie dobrze. Odwrócił się do Eda.

— Musisz przestać przejmować się tymi snami, rozumiesz?

— Przestać się przejmować, mówisz. Ja się nie przejmuję, jestem tylko trochę wkurzony. Czy ja jestem nienormalny, czy co? Dlaczego nie widzę czegoś, co wszyscy widzą?

— Uspokój się — powiedział Tom. Wziął głęboki oddech, położył dłoń na dłoni Eda, pochylił się w jego stronę i rzekł:

— Zobaczysz. Obiecuję ci to. Będziesz też miał sny, Ed, tak jak wszyscy. Ja to wiem. Pokażę ci, jak to zrobić, dobrze? Dobrze?

5

— Poniedziałek, 8 października 2103 roku. — Jaspin siedział na tylnym siedzeniu swego samochodu i mówił do złocistej siatki wbudowanej w kapsułę pamięci, którą trzymał w ręku. — Wjechaliśmy już dość głęboko w północną Kalifornię, obozujemy na otwartym terenie około pięćdziesięciu mil na wschód od zatoki San Francisco. Marsz przybierze teraz nowy kierunek, gdyż Senior Papamacer zdecydował, by skręcić na zachód i przejść przez Oakland, zanim znów skierujemy się na północ. Do tej pory unikaliśmy wjeżdżania do dużych miast. Wydaje mi się, że Senior ma teraz wielką ochotę przeciąć zatokę i wkroczyć do San Francisco, które jak twierdzi, jest dużym skupiskiem sił galaktycznych. Nawet on jednakże zdaje sobie sprawę, że byłaby to decyzja z punktu widzenia logistyki nierozważna, a być może wręcz niemożliwa do zrealizowania, ponieważ San Francisco jest miastem małym i dostępnym jedynie od strony mostu. Próby wprowadzenia takich tłumów do San Francisco spowodowałyby poważne zakłócenia zarówno dla miasta, jak i dla nas. Nie byłoby miejsca do rozbicia obozu, a główne drogi wylotowe mogłyby zostać zablokowane, co z kolei mogłoby oznaczać zatrzymanie całego marszu. Dojedziemy więc tylko do Oakland, które jest łatwo dostępne drogą lądową i ma dość miejsca na obozowiska na wzgórzach na wschodnich obrzeżach miasta. Gdy już tam dotrzemy, tysiące mieszkańców z pewnością do nas dołączy, a być może jeszcze więcej przybędzie z San Francisco. Dobrze się składa, że dalej, wzdłuż wybrzeża aż do Mendocino nie ma większych skupisk ludzkich, gdyż liczba uczestników marszu zbliża się szybko do punktu, w którym jakakolwiek kontrola nad tłumem stanie się całkowicie niemożliwa. Już w tej chwili jest to największa masowa migracja od czasu zakończenia Wojny Pyłów, a jako że Senior Papamacer zamierza przed nastaniem zimy dotrzeć co najmniej do Portland, a może nawet do Seattle, istnieje obawa, że poważne zakłócenia…