1
Elszabet poczuła, jak ogarnia ją wizja, mimo że jeszcze nie spała. Na początku przerażało ją, gdy macki Zielonego Świata wkradały się do jej trzeźwego umysłu. Teraz jednak było inaczej. Przestała bać się wielu rzeczy, których lękała się wcześniej. Nie była pewna, czy nie należy się jednak nimi przejmować.
Leżała w hamaku, rozpiętym pomiędzy ścianami w kącie domku. Trochę czytała, trochę drzemała, nie chciała jeszcze kłaść się do łóżka. Był chłodny, jesienny wieczór. Na zewnątrz słychać było szum wiatru kołyszącego wierzchołkami drzew. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że na skraju jej świadomości pojawia się już wizja. Elszabet czekała, by ją powitać.
Znowu Zielony Świat. To dobrze, to dobrze.
Do tej pory miała już wszystkie sny, wszystkie siedem, czasem nawet zdarzały się dwa lub trzy w jedną noc. Minął już tydzień, odkąd w ośrodku pojawił się tajemniczy włóczęga, Tom. Przez te siedem dni sny nachodziły ją niezwykle łatwo i często. Czy był tu jakiś związek? Wydawało się, że musi być, choć trudno jej było zrozumieć, jak to możliwe. W ciągu tego ostatniego tygodnia, gdy był tu Tom, Elszabet widziała Dziewięć Słońc, Podwójne Gwiazdy I, II i III, Świetlną Kulę i Niebieskiego Olbrzyma.
Jednak ze wszystkich snów najbardziej był jej bliski Zielony Świat. Na innych obcych planetach była tylko niematerialnym obserwatorem, niewidzialnym okiem płynącym nad dziwnymi, nieznanymi krajobrazami. Gdy natomiast wkraczała w Zielony Świat, była uczestnikiem jego życia, zanurzała się w jego bogatą i złożoną kulturę. Zaczynała poznawać już miejsca i osoby, a one poznawały ją. Co noc zasypiając miała nadzieję, że znów będzie jej dane znaleźć się w tym cudownym miejscu, w którym czuła się już czy raczej zaczynała czuć się jak w domu.
Oto znów nadchodził Zielony Świat. Witaj, witaj.
Miała wrażenie, jakby nigdy nie opuszczała tego miejsca, jak gdyby jej pobyt na pogrążonej w chaosie, pełnej trosk planecie zwanej Ziemią był tylko fikcją. Był to właśnie dzień Podwójnej Równonocy i triady zbierały się w komnacie wizyjnej. Oto Misilinowie, ramię w ramię w ramię, a za nimi wytworni, eleganccy Suminoorzy, a tam dalej, to przecież Thilineeru. Thilineeru, jak głosiła plotka, zdwajali się z Gaarinarami. Tak musiało być w istocie, gdyż jeden rzut oka wystarczył, by dostrzec u Gaarinarów połysk struktury charakterystycznej dla Thilineeru — przypominającej dźwięczące dzwony.
A to kto? Ciężka, śniada postać z jednym ogromnym, błyszczącym okiem wznoszącym się jak ognistożółta kopuła na szerokiej głowie. Dostojnik kroczył godnie przez komnatę w otoczeniu licznej świty, a ze wszystkich stron podchodzili ludzie, by oddać mu pokłon. Elszabet miała wrażenie, że już go gdzieś widziała, a może był to tylko ktoś z jego rasy? Nie wiedziała tylko gdzie.
Właśnie ogłaszają jego przybycie. Dźwięczne tremolo tańczącego w powietrzu srebrzystego głosu obwieściło wszystkim, że to nie kto inny, jak poseł Sapiilów, Jego Ekscelencja Horkanniman-zai, minister pełnomocny Imperium Dziewięciu Słońc i wysoki przedstawiciel Pana Maguali-ga na wszystkie narody kosmosu. Jakiż imponujący zestaw tytułów, jaka imponująca osobistość! Elszabet czekała na swą kolej, by go pozdrowić. „Chodź”, powiedział Vuruun, który w czasach błogosławionej pamięci Zarządu Skorioptina był ambasadorem na Dziewięciu Słońcach, „chcę cię przedstawić”. Zaprowadził ją przed oblicze Jego Ekscelencji Horkannimana-zai, który zauważywszy ją, wyciągnął w geście powitalnym czarną kończynę przypominającą rózgę. Elszabet dotknęła jej jednym z krystalicznych palców, tak jak podpatrzyła to u innych. Zalało ją światło dziewięciu oślepiających słońc.
„To podarunek”, wyjaśnił poseł Sapiilów. Następnie odwrócił się i zwracając się do jednego z Suminorów, stwierdził pogodnie, że to najpiękniejszy wieczór od tego samego dnia w zeszłym roku, gdy w inwestyturze Wielkiego Wysłannika Kusereenów na Vannannimolinan niebiańscy tancerze Poro spontanicznie zadedykowali mu wszystkie przedstawienia sezonu i…
Elszabet nie słyszała już dalszego ciągu tej opowieści. Poseł sapiilski poszedł dalej. Widziała teraz jego szerokie plecy obramowane pulsującym zielonym światłem na tle fasetowanego okna w północnej ścianie komnaty wizyjnej. Nic nie szkodzi; były przecież i inne atrakcje. Z całej galaktyki przybyli goście, aby być świadkami Podwójnej Równonocy. Niektórzy mieli własne ciała, inni, nie przystosowani do miejscowych warunków, musieli przybrać postać krystaliczną. Sala rozbrzmiewała gwarem pięćdziesięciu imperiów. „Trzej Rycerze Imperium i Mistrz”, mówił czyjś głos, „wyobrażacie sobie? Wszyscy w jednej sali”. Ktoś inny uzupełnił: „Oni byli z Zygerone IX, jestem tego pewny. Czy widziałeś kiedyś Dziewiątych?” i delikatny szept: „Ona jest z Dwunastej Poliarchii pod wielką gwiazdą Ellullimiilu. Nikogo stamtąd nie było tu już od lat. No tak, oczywiście, to Podwójna Równonoc, ale mimo to…”
Usłyszała jakieś stukanie w oddali; natrętne, denerwujące. Ra-ta-ta, ra-ta-ta.
— Elszabet?
Poruszyła się, rozejrzała i odwróciła do jednego z Gaarinarów, by zapytać o księżniczkę z Poliarchii, istotę z Ellullimiilu. Ra-ta-ta. Ra-ta-ta.
— To ja, Elszabet, Dan. Muszę z tobą porozmawiać.
Dan? Dan? Usiadła mrużąc oczy. W głowie miała zamęt. Słyszała wciąż subtelne sarabandy i menuety istot z Zielonego Świata. Kto to jest Dan? Dlaczego tak hałasuje? Czy nie wie, że właśnie jest wieczór Podwójnej Równonocy i…
Znów stukanie.
— Wszystko w porządku? Słuchaj, jeśli się nie odezwiesz, wejdę sam i sprawdzę, czy jesteś…
— Dan? — powiedziała usiłując otrząsnąć się ze snu. — Dan, o co chodzi? Która godzina?
— Dochodzi północ. Nie chciałem cię niepokoić ani nic takiego, tylko…
— W porządku, chwileczkę — przetarła oczy. Prawie północ. Leżała w hamaku z otwartą książką na kolanach. Chyba zasnęłam. Miałam sen. Zielony Świat, Podwójna Równonoc, prawda? Był tam ambasador Dziewięciu Słońc, jeszcze ktoś z Niebieskiego Olbrzyma i Zygerone IX, cokolwiek to znaczy. O Boże, Boże.
Strzępy wizji wciąż jeszcze kołatały się w jej mózgu. Schowała głowę w dłoniach. Ból był nie do zniesienia. Tak niespodziewanie i brutalnie wyrwano ją stamtąd…
— Elszabet?
— Już idę — powiedziała. Przerzuciła nogi przez krawędź hamaka i zatrzymała się na chwilę dotykając lekko stopami podłogi. Wzięła trzy głębokie oddechy i wstała obawiając się, czy będzie w stanie utrzymać równowagę. Zadrżała. Tak się dać wciągnąć, tak się uzależnić; to jak narkotyk — pomyślała.
— Chwileczkę, Dan, chyba nie mogę się obudzić.
— Przepraszam. Paliło się u ciebie światło. Myślałem…
— W porządku, jeszcze chwileczkę — stanęła pewniej.
Ostatnie pasma zielonej mgły uciekały z jej umysłu. Podeszła do drzwi.
Ciemna postać Dana zamajaczyła w mroku. Wyraźnie widać było tylko biel szeroko otwartych oczu. Gdy wszedł do środka, spostrzegła, że aż błyszczy od potu, a twarz ma zaczerwienioną; jego czekoladowa cera przybrała wyraźny jasnoróżowy odcień. Nie wiedziała, że to w ogóle możliwe. Jeszcze nigdy nie widziała go tak poruszonego. Spokojny, rozluźniony Dan. Zamknęła za nim drzwi i rozejrzała się za czymś, czym mogłaby go poczęstować. Może chciałby jakiegoś drinka czy soku, żeby trochę się uspokoić. Potrząsnął głową.
— To pozwól, że ja się napiję — powiedziała sięgając po kartonik. — Co się stało, Dan?