Выбрать главу

A potem oszalał.

6

Elszabet zorientowała się, że nie znajduje się już przy budynku sypialnym, lecz przed salą gimnastyczną, choć wcale nie pamiętała, żeby gdziekolwiek szła. Stała na skraju przylegającego do sali małego ogródka z różami. Z niedowierzeniem patrzyła, jak hordy ludzi tumbonde rozszarpują centrum na kawałki.

Były to sceny jak ze snu, bynajmniej nie kosmicznego, ale jednego z tych męczących koszmarów, w których, na przykład, rozpoczyna się rok szkolny, a my nie wiemy, gdzie jest nasza klasa. Albo gdy usiłujemy przedostać się na drugi koniec zatłoczonego pokoju, żeby porozmawiać z jakąś ważną osobą: powietrze jest gęste jak melasa, a my płyniemy, płyniemy, płyniemy i nie potrafimy donikąd dotrzeć.

Ci ludzie, ci fanatycy zniszczą wszystko. A ona nie potrafi temu zapobiec. Wiedziała, co trzeba zrobić; zebrać pacjentów i zaprowadzić w bezpieczne miejsce, o ile można będzie w ogóle takie znaleźć. I odnaleźć Toma, zanim zabierze się za następne Przejścia. Stała jednak jak sparaliżowana. Starała się przecież ochronić centrum, ale nie udało jej się to, a teraz zapewne jest już za późno, by zrobić cokolwiek. Można tylko stać i patrzeć.

Wokół panował coraz większy obłęd. Od początku było źle, gdy samochody i ciężarówki wjeżdżały do ośrodka nieprzerwanym strumieniem i zatrzymywały się, gdzie się dało, a co chwilę słychać było głośny trzask gniecionej blachy. Później z samochodów wysiadali ludzie i zaczynali biegać chaotycznie w kółko, aż wreszcie nie było już miejsca, by się poruszyć. Teraz było jeszcze gorzej. Rozpoczęło się nieokiełznane szaleństwo.

Naprawdę groźnie zrobiło się, gdy na oczach wszystkich zabito tego małego, ciemnoskórego człowieczka w dziwacznym stroju. Elszabet domyślała się, że musiał to być ich wódz czy też prorok. Widziała, jak człowieczek wyłania się z autokaru razem z tym rudym chuliganem, który zaczepił ją wcześniej, jak walczą ze sobą, jak z pojazdu wychodzi jeszcze trzeci mężczyzna, który usiłuje zdzielić drapacza drewnianą figurką, a wreszcie jak drapacz uderza proroka szpikulcem. Wtedy właśnie wszystkich ogarnął szał.

Wściekli wyznawcy tumbonde rozrywali wszystko na strzępy. Olbrzymi tłum falował jak przedziwny ludzki ocean, wpadając do budynków i wyrywając je z posad, niszcząc drzewa i krzewy, przewracając ciężarówki. Obłęd napędzał się samoistnie; wszyscy prześcigali się w okazywaniu furii i żalu. Wyglądało na to, że nawet ci, którzy nie mieli pojęcia, co spowodowało ów wybuch agresji, przyłączali się do rozruchów.

Ze swego punktu obserwacyjnego na skraju centrum Elszabet miała doskonały przegląd sytuacji. Główny budynek został prawdopodobnie podpalony, gdyż unosił się z niego w deszczu czarny dym. Po drugiej stronie widziała rozniesione w drzazgi, wraz z kosztownym wyposażeniem, domki, w których przeprowadzano kasowanie. Ten wspaniały sprzęt — pomyślała z żalem Elszabet — wszystko tak starannie urządzone i dopasowane, wszystkie archiwa, kartoteki, bazy danych… Jeszcze dalej, pod lasem, widać było domki personelu, jej własny domek, plądrowane przez roje intruzów, którzy wyrzucali wszystko przez okna, przewracali ściany, a nawet wyrywali paprocie rosnące na zboczu wzgórza. Jej książki, sześciany, płyty, mały pamiętnik, w którym od czasu do czasu coś zapisywała; wszystko z pewnością leżało teraz w błocie zdeptane barbarzyńskimi stopami.

Mogła jedynie patrzeć. Z kamiennym spokojem oglądała wszystko wodząc wzrokiem z południa na północ i z północy na południe. Nienaturalnie spokojna, sparaliżowana szokiem i rozpaczą stała wciąż i patrzyła.

Wtedy dostrzegła Toma. Tak, to z pewnością Tom. Pojawił się nagle na zboczu wzgórza, minął budynek mieszkalny, skręcił w lewo. W samym sercu obłędu. Był jak wszyscy umazany błotem i zmoknięty, a ubranie przyklejało się do jego kościstego ciała. Wydawał się jednak nie zwracać na to uwagi, jak gdyby przed złą pogodą chroniła go jakaś niewidzialna peleryna. Szedł spokojnie, bez pośpiechu. Towarzyszyła mu osobliwa świta: ojciec Christie, Alleluja, April, Tomas Menendez. Trzymali się za ręce, jakby szli sobie na piknik do lasu. Wszyscy wyglądali niezwykle spokojnie.

Muszę ich złapać — pomyślała Elszabet. — April i inni nie mogą sami błąkać się po okolicy w czasie tych zamieszek. A jego trzeba od nich odseparować, zanim pomoże następnym dokonać Przejścia. Muszę znaleźć dla nich bezpieczne miejsce. Toma też trzeba będzie umieścić tam, gdzie nie będzie mógł nikogo skrzywdzić ani nikt nie skrzywdzi jego.

Wciąż jednak nie mogła się ruszyć. Wydawało się jej, że niemożliwe jest zrobienie nawet jednego kroku.

— Elszabet? — usłyszała za sobą.

Odwróciła się powoli. Był to Bill Waldstein, czerwony na twarzy, z białą lekarską kurtką usmarowaną błotem.

— Co ty tu robisz? — zapytał.

— Patrzę. To gorsze, niż sobie wyobrażaliśmy.

— Na miłość boską, Elszabet, wyglądasz na całkiem ogłupiałą, wiesz? Gdzie jest April?

Elszabet wskazała na trawnik.

— Zostawiłem ją z tobą — powiedział Waldstein. — Poszedłem tylko do izby chorych po jakiś środek uspokajający dla niej. Jak mogłaś zostawić ją samą? Dlaczego tu przyszłaś? Co się z tobą dzieje?

Wzruszyła ramionami.

— Popatrz, co oni wyprawiają.

— Weź się w garść, otrząśnij z tego. Musimy zebrać pacjentów, zanim stanie im się coś złego. I złapać Toma, i zamknąć go gdzieś, żeby nie mógł…

— Toma? — powiedziała. — Tam jest Tom.

Waldstein popatrzył we wskazaną stronę.

— Boże, faktycznie. Jest z nim April i Menendez, i ojciec Christie. — Spojrzał na nią. — Pozwalasz mu tak z nimi spacerować? Wiesz, co on może im zrobić? — Waldstein wydał jej się nagle równie obłąkany, jak tumbonde. — Zabiję go, Elszabet. To on sprowadził na nas to całe wariactwo, a może sprowadzić jeszcze gorsze. Trzeba go powstrzymać. Zabiję go…

— Bill, na Boga!

Waldstein jednak pędził już w stronę Toma. Patrzyła, jak biegnie przez bagnisty trawnik, upada, podnosi się, jeszcze raz upada i znów się podnosi. Przemknął ostrożnie obok grupy tumbonde, którzy nieśli chyba rury wyrwane z systemu centralnego ogrzewania wywijając nimi jak kijami baseballowymi. Waldstein podbiegł do Toma wrzeszcząc i gestykulując. Elszabet widziała, jak Tom odwraca się w jego stronę z łagodnym uśmiechem. Waldstein rzucił się na Toma i obaj upadli na ziemię. Wtedy Alleluja chwyciła Waldsteina, podniosła go, jakby podnosiła robaka, i rzuciła nim może piętnaście, dwadzieścia metrów, aż zatrzymał się na pniu wysokiej sosny.

Nawet w tej odległości Elszabet wyraźnie słyszała uderzenie głowy o drzewo. Upadł na ziemię i leżał bez ruchu.

W tym momencie z sali gimnastycznej przybiegła Dante Corelli i stanęła przy Elszabet. Elszabet zwróciła się do niej spokojnym tonem:

— To Bill, widziałaś? Rzucił się na Toma, a Alleluja po prostu podniosła go i…

— Elszabet, musimy stąd uciekać, bo stratują nas na śmierć.

— Myślę, że Bill nie żyje, Dante. Słyszałam, jak uderzył w to drzewo…

— Dan już tu idzie. Zaraz tu będzie. Musimy wszyscy uciekać w stronę lasu, słyszysz mnie, Elszabet? Popatrz, teraz całe stado szarżuje na wzgórze, widzisz? O Boże, widzisz, jak biegną?

Elszabet skinęła głową. W jej duszy panował zamęt. Czuła, że dziwny paraliż woli pogłębia się. Nawet spojrzenie na to, co się działo, było dla niej wysiłkiem. Dante mówiła coś o tłumie? Gdzie? Ach tak, tam. Nowy potok wylewał się z centrum kłębowiska pochłaniając wszystko, co po drodze napotkał. Kierowali się tam, gdzie stał Tom ze swoją świtą.