Выбрать главу

— O Boże — wymamrotała Elszabet — Tom. Tom!

Ojciec Christie wybiegł na spotkanie ludzi tumbonde machając rękami i krzycząc coś do nich. Być może błogosławił ich, niosąc w czasie chaosu pocieszenie Kościoła. Nie powstrzymał ich, zniknął pod stopami tłumu. Teraz przyszła kolej na Alleluję. Stanęła mocno na drodze, którą posuwał się motłoch, i z niewiarygodną energią, sprawiającą wręcz diaboliczne wrażenie, zaczęła chwytać ich i rozbijać o drzewa; jednego, pięciu, dwunastu, aż wreszcie przewrócona, również zniknęła z pola widzenia.

— Tom — powiedziała tym razem spokojniej Elszabet. Nie widziała go już, podobnie jak April i Menendeza.

Słyszała, jak Dante mówi do kogoś:

— Tak jakby postradała zmysły. Tylko stoi i patrzy.

— Hej, Elszabet — Dan Robinson dotknął jej ramienia. — Musimy się stąd wydostać, dopóki jeszcze jest to możliwe. Elszabet! Centrum leży w gruzach. Nikt nie panuje nad tłumem. Wymkniemy się do lasu i pójdziemy szlakiem rododendronowym, dobrze? Powinno się nam udać wejść w las na tyle głęboko, by nikt nam nie zagrażał…

— Muszę znaleźć Toma — rzekła Elszabet.

— Tom już pewnie nie żyje.

— Może tak, a może nie. Jeśli jednak żyje, to musimy go znaleźć. I dowiedzieć się, kim jest. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o nim i o tym, co robi. Nie rozumiesz? Proszę cię, Dan. Myślisz, że zwariowałam? Tak, oboje tak myślicie, widzę to. Ale mówię wam, muszę znaleźć Toma. Wtedy będziemy mogli stąd odejść, nie wcześniej. Proszę, spróbujcie zrozumieć. Proszę.

7

Tom trzymał jedną ręką grubą dziewczynę, drugą Meksykanina i stał spokojnie w miejscu, gdy tymczasem roje szaleńców przebiegały obok. Wiedział, że nic mu się nie stanie. Nie teraz, gdy zaczął się już Czas Przejścia. Był bezpieczny, bo została mu przypisana rola wehikułu ludzkiej rasy, a o tym wszyscy z pewnością wiedzieli.

Wielka szkoda — pomyślał — że straciliśmy księdza i syntetyczną kobietę. Oni nie będą już mieli szansy na Przejście. Nawet jednak bez nich był wciąż w stanie uzyskać odpowiednią moc. Stawało się to coraz łatwiejsze. Jego siła rosła z każdym kolejnym wysłanym człowiekiem. W duszy Toma panował niezmącony spokój i świadomość boskiej misji.

— Oto następny, którego wyślemy — powiedział.

— Podwójna Tęcza — rzekł Meksykanin. — Tak, on będzie dobry. Poślemy go do Maguali-ga.

Tom natychmiast rozpoznał w tym człowieku Indianina. W swoim czasie widział wielu Indian. Ten był mężczyzną mocnej budowy o płaskim nosie i lśniących, ciemnych włosach. Może to Navaho, a może z innego plemienia, ale z pewnością Indianin.

Indianin stał odwrócony plecami do płonącego budynku, ciskał w przebiegających fanatyków grudami ziemi i wrzeszczał na nich w języku, którego Tom nie rozumiał. Meksykanin podszedł do niego i coś mu powiedział, a wtedy brwi Indianina uniosły się do góry, a na twarzy pojawił się uśmiech. Meksykanin dodał jeszcze parę słów, po czym poklepali się nawzajem po plecach. Indianin zbliżył się do Toma.

— Dokąd chcesz mnie wysłać? — zapytał.

— Na Dziewięć Słońc. Będziesz przechadzał się z Sapiilami.

— Czy moi ojcowie tam będą?

— Twoi nowi ojcowie przyjmą cię do swego grona — odparł Tom.

— Sapiilowie — powiedział Indianin — co to za plemię?

— Od dzisiaj twoje.

— Pójdziesz do Maguali-ga — wtrącił Meksykanin. — Nie zaznasz już nigdy bólu ni smutku, ni pustki w duszy. Idź z Bogiem, przyjacielu. To twoja najszczęśliwsza chwila.

— Stańmy wokół niego i podajmy sobie ręce — zarządził Tom.

— Maguali-ga, Maguali-ga — powiedział Meksykanin. Indianin kiwnął głową i uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się łzy.

— Teraz — rzekł Tom.

To było jak nagłe uderzenie fali. Ogromny mężczyzna osunął się na ziemię i już go nie było.

Za każdym razem łatwiej — powiedział Tom i poprowadził April i Meksykanina obok roztrzaskanego w drzazgi małego budynku w stronę centrum wydarzeń, w kierunku stojącego w samym środku autokaru. Pomyślał, że mógłby siąść na stopniach i tam przeprowadzać Przejścia. Uszedł jednak ledwie kilka kroków, gdy podeszli do niego mężczyzna i kobieta. Oboje byli bladzi i zdenerwowani. Trzymali się za ręce, tak jakby od bycia razem zależeć miał ich los. Kobieta była niska i atrakcyjna, miała ładną twarz i kręcone rude włosy. Mężczyzna, smukły i śniady, wyglądał na mola książkowego.

Mężczyzna wskazał Indianina, który leżał w błocie z uśmiechem Przejścia na twarzy.

— Co mu zrobiłeś?

— On poszedł do Maguali-ga — wyjaśnił Menendez — a ten człowiek ma w swoich rękach boską moc.

Mężczyzna i rudowłosa kobieta popatrzyli na siebie. Mężczyzna zapytał znowu:

— Czy to samo stało się z tym człowiekiem w internacie?

— On poszedł do Podwójnego Królestwa — powiedział Tom. — Wysyłałem też dziś niektórych na Ellullimiilu, a innych do Ludzi-Oczu. Teraz cały wszechświat otwarty jest dla nas.

— Wyślij nas na Dziewięć Słońc — poprosiła kobieta.

— Lacy… — odezwał się mężczyzna.

— Nie, posłuchaj Barry. To wszystko prawda i ja o tym wiem. Oni biorą się za ręce i wysyłają cię. Widziałeś te uśmiechy na twarzach? Duch wyszedł z tego ciała, sam widziałeś. Gdzie poszedł? Założę się, że do Maguali-ga.

— Ten człowiek nie żyje, Lacy.

— Ten człowiek porzucił swe ciało. Posłuchaj. Jeśli zostaniemy tu dłużej, to na pewno nas stratują na śmierć. Widzisz, jak niszczą to miejsce od momentu śmierci Seniora? Zróbmy to, Barry. Mówiłeś, że masz wiarę, że widziałeś prawdę. Oto jest prawda. To nasza chwila, Barry. Senior widział to na odwrót i to wszystko. Bogowie nie przyjdą na Ziemię, rozumiesz? To my mamy iść do nich. A ten człowiek może nas do nich wysłać.

— Chodźcie — powiedział Tom.

— Barry? — kobieta spojrzała na swego towarzysza. Ten stał bez ruchu. Bał się, nie dowierzał. Zmrużył oczy, potrząsnął głową i rozejrzał się dookoła. Aby mu pomóc, Tom posłał mu fragment wizji: dziewięć słońc płonących pełnym blaskiem. Mężczyzna wciągnął energicznie powietrze do płuc, zakrył dłońmi usta, przygarbił się i rozluźnił. Kobieta znów zwróciła się do niego po imieniu i położyła mu rękę na barku. Skinął głową.

— Dobrze — odpowiedział spokojnie. — Dlaczego nie? Tego przecież wszyscy szukaliśmy. — Zwrócił się do Toma. — Dokąd pójdziemy?

— Do królestwa Sapiilów — odparł Tom. — Imperium Dziewięciu Słońc.

— Do Maguali-ga — powiedział Menendez.

Tom wyciągnął ręce do grubaski i Meksykanina. Przez chwilę kołysał się na piętach.

— Teraz — rzekł.

Tym razem dwoje naraz. Zaczerpnął od swoich pomocników energii, która za jego pośrednictwem dotarła do mężczyzny i kobiety wysyłając ich do Sapiilów. Łatwość, z jaką to się odbyło, zdumiała Toma. Jeszcze nigdy tego nie robił; dwoje naraz…

Mężczyzna i ruda kobieta osunęli się na ziemię. Na ich twarzach pojawiły się cudowne uśmiechy Przejścia. Tom ukląkł i delikatnie dotknął ich policzków. Cóż za piękne uśmiechy. Zazdrościł im, że chodzą sobie teraz razem z Sapiilami pod dziewięcioma wspaniałymi słońcami, a on musi wciąż grzebać się w błocie. Ale to nic — pomyślał — najpierw trzeba wypełnić swoje zadanie. Ruszył znów na dół. Wokół niego ludzie krzyczeli, wyli i wymachiwali histerycznie rękoma.