Выбрать главу

Czy ja w to wierzę? Tak — pomyślała. — Tak, bo nie mam wyboru. Wierzę, bo muszę wierzyć. Czy mogłabym zlekceważyć obowiązki i pójść sobie? Tak, ponieważ moje obowiązki skończyły się. Centrum jest zniszcone, pacjenci odeszli. Nie mam tu już czego szukać.

Jeszcze raz poszukała wzrokiem Dana Robinsona. Byłoby tak pięknie, gdyby on zechciał z nią pójść. Razem rozpoczęliby nowe życie w Zielonym Świecie. Nauczyliby się znów żyć, nauczyliby się kochać. Chyba udałoby się nam — pomyślała. — Prawda? Ale on pobiegł do lasu. Nie szkodzi, jeżeli tego chciał, niech tak zrobi. On nie rozumie. Jego czas jeszcze nie nadszedł.

— Myślę, że jesteś już gotowa — odezwał się Tom.

Elszabet przytaknęła.

— Chodźmy oboje, Tom. Ty i ja, do Zielonego Świata. Czy nie będzie to piękne? Będziemy oboje krystaliczni, będziemy mogli przechadzać się do Pałacu Letniego i śmiać się, i rozmawiać o tym dniu, o deszczu i błocie, i całym szaleństwie wokół nas. Dobrze? Zgoda? Co na to powiesz? Gdy będziesz mnie wysyłał, wyślij też siebie, dobrze?

Tom nie odzywał się przez chwilę.

— I ja tego pragnę — rzekł w końcu łagodnie. — Wiesz, że tego właśnie pragnę najbardziej; iść z tobą do Zielonego Świata, Elszabet. Tego właśnie chcę, tego pragnę.

— Więc zrób to, Tom.

— Nie mogę iść — odparł — muszę tu zostać. Ale mogę przynajmniej pomóc tobie. Podaj mi ręce.

Znów wyciągnął dłonie. Ona cała drżała. Tym razem jednak nie cofnęła rąk. Była gotowa. Wiedziała, że tak trzeba.

— Żegnaj, Elszabet. I dziękuję, że słuchałaś mnie, wiesz? — jego głos był bardzo delikatny, choć wyczuć można w nim było również nutkę smutku. — To było dla mnie bardzo ważne, że gdy przychodziłem do twego biura, słuchałaś mnie. Nikt inny nie chciał, może oprócz Charleya, ale z nim to inna historia. Charley nie jest taki jak ty.

Jakie to smutne — pomyślała — ja mogę iść, a Tom, który to wszystko dla nas zrobił, musi zostać.

— Chodź ze mną — powtórzyła.

— Nie mogę — powiedział — musisz iść beze mnie. W porządku?

— Tak, w porządku.

— Zaczynamy — rzekł.

Złapał ją za ręce. Elszabet wzięła głęboki oddech i czekała. Wzbierało w niej uczucie szczęścia. Była niezwykle spokojna i pewna. Zrobiła, co mogła, a teraz pora odejść.

Potem nagle poczuła nowe napięcie, którego nigdy przedtem nie zaznała. Było to coś w rodzaju zawieszenia duszy w próżni. Po chwili jednak przyszła ulga. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była napięta twarz Toma, pełna rozpaczliwej miłości do niej. Nagle ogarnęła ją zieleń, jakby wybuchła fontanna radosnego światła. Czuła, że jest już w drodze, że zaczęła się najwspanialsza podróż jej życia.

9

Krajobraz wokoło przypominał pobojowisko. Deszcz padał coraz mocniej. Trawniki, ogródki i łąki zamienione zostały w jedno wielkie morze błota, wszystkie budynki zburzono bądź spalono. Ludzie chodzili bez celu jak ślepcy zataczając się na wietrze, podczas gdy inni strzelali do siebie schowani za samochodami i autokarami. Tom spojrzał po raz ostatni na uśmiechniętą kobietę leżącą u jego stóp i odszedł słysząc wciąż głos Elszabet: „Chodź ze mną” i jego własny: „Nie mogę, nie mogę, nie mogę”.

Jak mógłby pójść, skoro Przejścia dopiero się rozpoczęły?

Zastanawiał się, czy w ogóle kiedykolwiek dane mu będzie pójść. Tak wielu było jeszcze do wysłania, a tylko on jeden miał odpowiednią moc. A może mógłby jakoś nauczyć innych? Nawet jednak gdyby tak zrobił, zbyt wielu było do wysłania. Jeszcze raz przypomniał sobie Mojżesza, który poprowadził swój lud do Ziemi Obiecanej i zobaczył ją, a wtedy Pan rzekł do niego: „Dałem ci ją zobaczyć własnymi oczami, lecz tam nie wejdziesz”. Czy tak samo miało stać się z nim?

Tom spojrzał w niebo próbując przeszyć wzrokiem chmury i zobaczyć gwiazdy. Tam czekają złote imperia, boskie istoty, lśniące miasta założone miliony lat temu.

Hej tam, Kusereenowie, to wy obmyśliliście to wszystko. Czy taki jest wasz plan? Czy ja mam być tylko narzędziem, wehikułem, a potem zostać na Ziemi po skończeniu świata?

Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał. Na koniec przyjdą po niego. Muszą, gdy wszyscy inni dokonają już Przejścia. A może nie? Może zostawią go tu samego? Czy można próbować zrozumieć Kusereenów? Cóż, skoro tak miałoby być, to na pewno tak będzie, a ja dowiem się o tym, kiedy przyjdzie czas.

Tymczasem trzeba wypełnić swoje zadanie.

Przed nim pojawił się umorusany w błocie Charley.

— No, jesteś — rzekł. — Myślałem, że już cię nie znajdę.

Tom uśmiechnął się.

— Jesteś gotów na Przejście, Charley?

— Więc naprawdę to robisz? Wysyłasz ludzi do Zielonego Świata i gdzie indziej?

— Tak właśnie — odpowiedział Tom. — Od samego rana. Na różne planety: do Zielonego Świata, na Dziewięć Słońc. Wszystkich. Nawet Stidge’a wysłałem. Szedł na mnie ze szpikulcem, a ja go wysłałem.

Charley wytrzeszczył oczy.

— Wysłałeś go? Naprawdę? Dokąd?

— Na Luiiliimeli.

— Lullimulli. Dobra stara Lullimulli. Mam nadzieję, że jest tam szczęśliwy. Ten pieprzony Stidge. Poszedł sobie mieszkać na Lullimulli.

Charley roześmiał się. Patrzył gdzieś za Toma. Wydawało się, że na chwilę utonął we własnych kosmicznych wizjach.

Potem jednak zebrał myśli i powiedział do Toma rzeczowym tonem:

— No dobra, spadajmy stąd, Tom.

— Nie mogę, jeszcze nie teraz. Najpierw muszę załatwić parę spraw.

— Chryste, Tom, co się z tobą dzieje? Chodźmy do ciężarówki i ruszajmy stąd, zanim któryś z tych szaleńców nas załatwi. Nie widzisz? Wszyscy strzelają do siebie.

— Czy nie chcesz dokonać Przejścia, Charley?

— Dzięki, ale nie skorzystam. Mam teraz co innego na głowie.

— Wyślę cię do Zielonego Świata.

— Bardzo ci dziękuję — powiedział znów Charley. Za chwilę dodał coś jeszcze, ale Tom już tego nie zrozumiał w otaczającym ich zgiełku, wrzasku i bębnieniu deszczu. Nadeszła kolejna fala tłumu porywając znów Charleya. Tom wzruszył ramionami. Cóż, może jego czas jeszcze nie nadszedł — pomyślał i poszedł dalej. Wszędzie dookoła ludzie ślizgali się w błocie i upadali. Od czasu do czasu ktoś rzucał się na niego z błyskiem w oczach, a wtedy Tom dotykał go i wysyłał na jeden z gościnnych światów. Po chwili zobaczył kolejną znajomą twarz wyłaniającą się z chaosu. Był to mężczyzna o twarzy pokrytej bliznami i przenikliwych niebieskich oczach.

— Jak się masz, Buffalo — pozdrowił go Tom — co słychać?

— Witaj, Tom. Zobacz, to chyba Charley?

Tom odwrócił się we wskazanym kierunku. Na ułamek sekundy mignęła mu sylwetka Charleya, usiłującego przedostać się przez mur siedmiu czy ośmiu obłąkańców.

— Tak — odpowiedział — To Charley. Rozmawiałem z nim przed chwilą, ale tłum nas rozdzielił. O, już tu idzie.

Charley przedarł się przez tłum i podbiegł do nich ciężko dysząc. Twarz błyszczała mu od deszczu i z wysiłku.

— Cześć, Buffalo — rzekł. — Chryste, cieszę się, że cię widzę.

— Witaj, Charley. Ktoś jeszcze został?

— Nikt. Tylko my dwaj. Może jeszcze Mujer, nie wiem. Poszukajmy ciężarówki, co? Musimy się stąd zaraz wynieść.

— Jasne — przytaknął Buffalo.

— A ty, Tom? — spytał Charley. — Chodź z nami, pojedziemy na południe, tak jak mówiliśmy.