Выбрать главу

— To powiedz jej, proszę, że chcę z nią pomówić zaraz, jak skończy.

Stuknął w przycisk przerywający połączenie i ukrył twarz w dłoniach. Odetchnął głęboko dwa czy trzy razy. Znowu zadzwonił telefon. Jeszcze raz głos komputera:

— Czy chce pan nadal tę linię zewnętrzną, panie Ferguson?

— Nie… Tak, oczywiście.

Gdy usłyszał sygnał, wybrał numer Lacy w San Francisco. Siódma piętnaście rano: czy aby już wstała? Cztery dzwonki. A może nocowała poza domem? Nie zdziwiłby się. Po chwili jednak zastanowił się, dlaczego miałby ją o to podejrzewać. O ile pamiętał, prowadziła się jak zakonnica. Pomyślał, że być może kasowanie nie jest tak dokładne, jak mu się wydawało. Odpowiedziała po piątym dzwonku, głosem zaspanym i niewyraźnym:

— Tak?

— Tu Ed, kochanie.

— Ed? Ed! — przebudziła się w jednej chwili. — Mój słodki, co u ciebie? Tyle o tobie myślałam…

— Wiesz, jest problem.

— Problem?

— Tak, z tym weekendem.

— Naprawdę? — jej głos stał się nagle chłodny i odległy.

— Nie chcą mi dać przepustki. Mówią, że mam jakieś nawroty i że będę miał dodatkowe płukanie.

— Już mam wszystkie rezerwacje, kochanie, wszystko poumawiane!

— A przyszły weekend?

Przez chwilę nic nie mówiła.

— Nie wiem, czy będę mogła w przyszłym tygodniu.

— Hm.

— A nawet jeśli nie dostaniesz przepustki, to czy nie mogę ja przyjechać? Przecież mówiłeś, że macie tam dom odwiedzin małżeńskich…

— Nie jesteś moją żoną, Lacy.

Nie powinien był tego mówić. Czuł, jakby ze słuchawki powiało arktycznym chłodem. Odezwał się znowu:

— Nie ma to zresztą znaczenia. Cały weekend będę siedział w wannie, a gdy już ze mną skończą, nie będę umiał odróżnić dupy od łokcia. No i żadnych odwiedzin.

— Przykro mi, Ed.

— Mnie też. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo… — I znów chwila ciszy, a potem pytanie:

— Jak się w ogóle czujesz?

— W porządku. Nie pozwalam tym skurczybykom dobrać mi się do skóry.

— Pamiętasz mnie jeszcze?

— Wiesz, że pamiętam, najdroższa. Widzę wciąż te lśniące, rude włosy. Widzę, jak siedzisz na mnie starając się trafić, gdzie trzeba.

— Och, kochanie.

— Kocham cię, Lacy.

— Ja też cię kocham. Tęsknisz za mną, Ed? Naprawdę?

— Wiesz jak bardzo.

— Gówniany weekend. Ty i ja na plaży w Mendo…

— Nie pogarszaj już tego. Wiesz, że byłbym tam, gdybym mógł.

— I tyle chciałam ci powiedzieć.

— Co na przykład?

— Jest pewna zabawna rzecz. O naszym projekcie kosmicznym, pamiętasz?

— Pewnie że pamiętam. — Jakaś nutka musiała jednak zadrgać w jego głosie, gdyż przypomniała mu:

— Wiesz, to było wtedy, gdy próbowaliśmy sprzedawać podróże świadomości do Betelguzy V. Niedawno śniło mi się, że pojechałam na taką wycieczkę świadomości. Że naprawdę pojechałam na jakąś gwiazdę, rozumiesz?

— Nie możesz zacząć wierzyć we własne zwidy, mała.

— To była najprawdziwsza prawda! Na niebie czerwone słońce i niebieskie. Widziałam złocistą postać z rogami na postumencie z białego kamienia: jak jakiś potwór kosmiczny. Wyciągnął do mnie rękę, machał. Jak wielkolud, prawie jak bóg, a na niebie…

— Posłuchaj, kochanie, ta rozmowa kosztuje mnie fortunę.

— Pozwól mi tylko opowiedzieć. To nie był zwykły sen. Był jak prawdziwy, Ed. Widziałam drzewa na tej planecie, nawet robaki, ale one też były inne niż na Ziemi. Najśmieszniejsze jest, że to właśnie usiłowaliśmy sprzedać ludziom, za to cię posadzili i…

— Posłuchaj, Lacy. Wołają mnie już na leczenie.

— Tak, tak. Dobrze.

— Zobaczymy się w następny weekend? Opowiedziałabyś mi wtedy wszystko do końca.

— Nie wiem, czy będę mogła. Mówiłam ci, będzie ciężko.

— Postaraj się, Lacy. Cholernie tęsknię za tobą.

— Tak Ed, ja też.

Nie zabrzmiało to przekonująco. Dziwka — pomyślał czując wzbierającą w nim złość. Gdyby była w zasięgu ręki, dałby jej parę razy w twarz. Po chwili jednak zrozumiał, że to nie jej wina, że przecież była przygotowana, żeby przyjechać jutro, a jego żona wszystko popsuła. Nie mógł przecież wymagać od Lacy, by czekała na niego tydzień za tygodniem. Prędko zastosował jedno z ćwiczeń uspokajających, które pokazała mu doktor Lewis.

— Kocham cię, Lacy. Bardzo chciałbym zobaczyć się jutro z tobą. Wiesz o tym — powiedział najczulej, jak potrafił.

Rozłączył się i dotknął pierścienia.

— Hasło „żona” — zażądał.

Odpowiedział mu jego własny głos:

— Żona: Mariela Johnston. Urodziny 7 sierpnia. W lecie tego roku skończy 33 lata. Ożeniłeś się z nią w Honolulu, 4 lipca 2098 r. Niezły towar, ale nie możesz już jej znieść. Twój prawnik sprawdza, jakie są możliwości uzyskania rozwodu.

Świetnie — pomyślał. — Ale na pewno nic jeszcze nie załatwił. A ona przyjeżdża tu w odwiedziny rodzinne psując mój weekend z Lacy. Ciężka cholera! Przymierza się, żeby wyciągnąć coś z opieki społecznej. Założę się, że o to właśnie jej chodzi. Dobra żoneczka przyjeżdżająca w odwiedziny!

Ktoś zastukał do drzwi.

— Kto tam? — spytał Ferguson.

— Alleluja — odpowiedział najbardziej melodyjny kobiecy głos, jaki w życiu słyszał.

Coś zaczęło majaczyć mu w poplątanej i okaleczonej pamięci, ale nie potrafił tego rozpoznać. Dotknął znów sygnetu i powiedział:

— Hasło „Alleluja”.

— Pacjentka Centrum Nepenthe. Syntetyczna kobieta, wspaniałe ciało, strasznie pojebana osobowość. Dmuchasz ją od czasu do czasu przez całe lato.

Spojrzał na sygnet z niedowierzaniem. Dmuchać syntetyk? Musisz być nieźle wygłodzony, chłopie. No ale skoro rekorder tak mówi, to widocznie tak jest.

— Wejdź — powiedział.

Gdy ją zobaczył, uwierzył w to, co pierścień mu powiedział. Syntetyk czy nie, łatwo było mu wyobrazić sobie, że idzie z nią do łóżka. Wyglądała świetnie. Jak prawdziwa. Była niewiarygodnie piękna, jak to zwykle syntetyki. Prezencja laserowej gwiazdy, długie nogi, gładka skóra, czarne kręcone włosy, słodka buzia. Miała na sobie coś lekkiego i cienkiego, ukazującego wyraźnie zarys sutków. W świetle padającym z korytarza widział nawet czarny trójkącik włosów łonowych. Nigdy nie mógł zrozumieć, po co oni zadają sobie tyle trudu, by jeszcze umieszczać włosy łonowe na imitacjach. Może po to, by nie można było ich tak łatwo odróżnić? Ale przecież i tak nie było trudno ich rozpoznać, gdyż urodą przewyższały każdy ideał ludzkiej piękności.

Wśliznęła się do pokoju i zapytała:

— Dobrze się czujesz?

— Dlaczego? Źle wyglądam?

— Bardzo spięty, drażliwy, podenerwowany. Może tak zawsze wyglądasz, ale chyba nie jesteś odprężony.

— Podenerwowany? Tak, do cholery, jestem podenerwowany. Wszystko mi się komplikuje. Niewłaściwa osoba w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie i nie podoba mi się to. Wkurzyłem się — potrząsnął głową. — Do diabła, to nie jest dobry początek rozmowy, co? Spróbujemy jeszcze raz. Cześć, Alleluja. Allie.

Uśmiechnęła się.

— Przepraszam. Cześć, ty jesteś Ed Ferguson, prawda?

— Możesz się założyć o swoją śliczną pupę, że tak.

— Znalazłam pod poduszką wiadomość, że zaraz po kasowaniu mam przyjść ci się przedstawić. Zdaje się, że robię to co rano, czy tak?