Выбрать главу

Tom skinął głową.

— Może za chwilę, za parę godzin.

— Jedziemy już, natychmiast — powiedział Charley. — Zostać tu choć chwilę to szaleństwo.

— Więc jedźcie beze mnie.

— Na miłość boską…

— Muszę jeszcze tu zostać kilka godzin — powtórzył Tom. — Ludzie mnie tu potrzebują. Jeszcze nie mogę jechać. Później owszem. Może jak się ściemni.

Tak — pomyślał — gdy się ściemni. Do tej pory zrobi już wszystko, co musi zrobić, a potem może jechać. Byli tu jego przyjaciele, których wysłał do gwiazd. Teraz musi jeszcze wysłać część z tych ludzi, którzy przyjechali tu za tym człowieczkiem z San Diego, tym taksówkarzem. Potem znajdzie Charleya i Buffalo i pojedzie z nimi. Pojedzie w inne miejsce. Tam pozna nowych przyjaciół i też ich wyśle.

— Idźcie szukać ciężarówki — powiedział. — Trochę wam to zajmie. Może później wrócę tu do lasu i złapię was, dobrze? W porządku?

Spojrzał na nich, a potem jego wzrok pobiegł dalej i wydało mu się, że widzi uśmiechniętą Elszabet. Mówiła, żeby z nią poszedł, a on odpowiedział, że nie może. Trudno, nic na to nie poradzi. Nie potrafił myśleć o niej spokojnie. Gdzie ona teraz jest? Tak, w Zielonym Świecie. Przynajmniej powiedział jej, że ją kocha. Przynajmniej tyle zdołał jej powiedzieć. A ona powiedziała „Chodź ze mną”. Gdy pomyślał o tym, chciało mu się płakać, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Nie było dziś czasu na płacz. Może później. Zbyt dużo ma jeszcze pracy. Trzeba iść do tych ludzi, dotknąć ich, pomóc im pójść. Twarz Elszabet świeciła w jego umyśle jak jeszcze jedno nowe słońce. Chodź ze mną, chodź ze mną. Ale on nie mógł. Potrząsnął głową.

Charley i Buffalo wciąż stali obok, przypatrując się mu uważnie.

— Naprawdę chcesz zostać? — spytał Charley.

— Tylko kilka godzin — powtórzył łagodnie. — Potem może was znajdę. Poszukajcie ciężarówki, dobrze, Charley? Poszukajcie ciężarówki.

10

Danowi wydawało się, że biegnie godzinami. Dalej i dalej długim, równym krokiem. Serce pracowało jak niezniszczalna maszyna, a nogi same niosły go po grząskim gruncie. Wiedział, że to gniew nie pozwala mu się zmęczyć. Wrzała w nim wściekłość tak straszna, że tylko ten szaleńczy bieg pozwalał mu panować nad sobą. Obłęd zapanował nad światem, centrum leży w gruzach, Elszabet odeszła… Elszabet odeszła…

„Podaj mu ręce”, powiedziała. „Zaufaj mi i zrób to, Dan. Podaj mu ręce.”

Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Mógł już być po drugiej stronie lasu albo też krążył po własnych śladach. Nie było żadnych punktów orientacyjnych. Wszystkie olbrzymie sekwoje wyglądały jednakowo. Niebo, którego niewiele widać było ponad wierzchołkami gigantycznych drzew, było ciemne. Nie wiedział tylko, czy to z powodu zapadającego zmierzchu, czy też nasilającej się burzy.

Zdawał sobie sprawę, że nie będzie mógł tak biec zbyt długo, ale bał się zatrzymać. Gdyby się zatrzymał, musiałby zacząć myśleć, a zbyt dużo było spraw, o których myśleć teraz nie chciał.

„Tom wyśle nas do Zielonego Świata”, powiedziała, „ciebie i mnie. Pójdziemy razem.” Była taka spokojna, tak pewna siebie. Ten spokój był najgorszy. Wciąż jeszcze słyszał jej słowa: „Teraz chcę tylko odejść stąd i zacząć od nowa gdzie indziej. Czy to nie rozsądne? Tom wyśle nas do Zielonego Świata.” Była już poza jego zasięgiem. O mało nie wybuchnął widząc ją taką. Mógł jedynie odwrócić się i biec jak najdalej od niej. Teraz wciąż jeszcze biegł.

Nagle usłyszał w głowie odgłos szumiącego w oddali morza. Przed oczami zatańczyły migotliwe słupy zielonego światła. A więc nawet tutaj nie było ucieczki od wizji. Wciąż zarażony był tym powszechnym szaleństwem.

Nie — pomyślał — precz z mojej głowy!

„Tom wyśle nas do Zielonego Świata”, powiedziała, „ciebie i mnie”.

Robinson zastanawiał się, czy byłby w stanie ją powstrzymać, gdyby został przy niej. Gdyby próbował przekonać. Gdyby siłą odciągnął ją od Toma, jeśli byłoby to konieczne. Nie, do cholery, nie mógłby tak zrobić. Ona była zdecydowana. Poddała się temu całkowicie. A może — pomyślał — widok roznoszącego centrum tłumu popchnął ją w szaleństwo? Chciał złapać ją za ramiona i mocno potrząsnąć. Powiedzieć, że poddawanie się mocy Toma to bezsensowne samobójstwo.

Szum morza był coraz głośniejszy. Powietrze wokół niego gęstniało przypominając gruby, zielony koc. W oddali usłyszał słaby, metaliczny brzęk.

Nagle poczuł, jak czubek buta zahacza o wystający korzeń wielkiej sekwoi. Zachwiał się i runął na ziemię. Zdołał tylko wyciągnąć ręce i schować głowę usiłując upaść tak, by przez chwilę toczyć się po ziemi. Wylądował na lewym barku i biodrze. Przez dłuższą chwilę nie podnosił się. Leżał twarzą do ziemi z rozłożonymi ramionami. Policzek chłodziła mu kałuża. Nie próbował nawet wstać. Poczuł objawy wyczerpania długim biegiem w deszczu: dreszcze, skurcze, mdłości. Zielone światło w jego umyśle było coraz jaśniejsze. W żaden sposób nie potrafił powstrzymać nadchodzącej wizji. Zielone niebo, zielona mgła, fascynująca muzyka, błyszczące pawilony…

— Precz z mojej głowy! — zawołał z rozpaczą, uderzając pięścią w rozmokły grunt.

Zobaczył krystaliczne postacie poruszające się z gracją na tle jednolicie zielonego krajobrazu. Długie, smukłe ciała, błyszczące oczy jak diamenty i szczupłe kończyny lśniące jak zwierciadła. Ci wszyscy książęta, lordowie i damy. Dan przypomniał sobie, jak bardzo chciał zobaczyć po raz pierwszy taką wizję, jak tęsknił za kosmicznymi snami, jakie to było ekscytujące, gdy wreszcie ujrzał jeden z nich. Biegł wtedy nocą do Elszabet jak mały chłopiec, by opowiedzieć jej o tym. Teraz chciał pozbyć się tego za wszelką cenę. Proszę — powiedział w myślach — odejdźcie. Proszę was.

Mówili do niego. Przedstawiali się.

— My jesteśmy Triadą Misilinową — mówili — a my jesteśmy Suminoorami, a my Gaarinarami, a my…

— Nie — powiedział — nie chcę o was nic wiedzieć, kimkolwiek jesteście. Jesteście zjawami, halucynacją.

— Kochamy cię — mówili nieziemskimi głosami, rozbrzmiewającymi w jego umyśle.

On jednak nie chciał ich miłości. Dławiła go wściekłość i rozpacz.

— Jest z nami ktoś, kogo znasz — powiedzieli znowu.

— Nie obchodzi mnie to — odparł ponuro, niemal opryskliwie.

— Ona chce z tobą rozmawiać — mówili.

Leżał wciąż bez ruchu, zziębnięty, zdrętwiały, zagubiony. Wtedy usłyszał nowy rodzaj muzyki; bogatszy, głębszy, cieplejszy i jeszcze jeden głos, srebrzysty, delikatny i brzęczący jak inne, lecz mniej obcy. Głos wołał go po imieniu przez całą przestrzeń kosmiczną. Podniósł głowę zdumiony. Znał ten głos! Nie ma wątpliwości! A więc mimo wszystko dotarła tam — powiedział do siebie. — A to wszystko zmienia, nieprawdaż? Nie odważył się ruszyć. Czy aby na pewno ją słyszał? Powiedz coś jeszcze — pomyślał — proszę, jeszcze. Głos zabrzmiał ponownie. Zawołał go znowu. Tak, teraz wiedział, że to prawda. Słysząc ten głos poczuł, jak opuszcza go wszelki opór, gniew, strach i smutek. Wszystko to opadło z niego jak papierowa peleryna. Wstał zastanawiając się, czy zdąży jeszcze znaleźć Toma w centrum tego obłędu i zaczął iść wolno przez deszcz w stronę jasnego, zielonego światła, które płonęło przed nim na niebie.