Выбрать главу

Szedł więc Tomasz, a przedsięwzięcie jego Ostre, Krwawe, bo on strzałem swoim Krowę chciał zabić, Byka wywołać, Byka on strzałem przyzywał, aby Krowę zbodła co jemu Syna hańbiła jedynego… O Byk, byk, byk! Szła Gonzala, cichcem, boczkiem pod krzakami się przemykając, a już ona jak Łasica za Chłopaczkiem węszy, goni, a przed Tomaszem w pustotę Pojedynku pustego ucieka. Jadą tyż, oj, jadą, Baron, Pyckal, na ogierach swoich, ale podobnież mruczą, na siebie złym okiem spoglądają, własnej niepewni intencji. Tyż i JW. Minister z Radcą ciągną, nadciągają swoją Kawalkadą przez polanę, przez równinę, pod wierzbami, za Sosnami, Chojarami a z Damami! Ciemny las! Puszcza rozległa, wiekowa! Lesisty obszar! O Boże Miłosierny, o Chryste Dobrotliwy, Sprawiedliwy, o Matko Najświętsza, a ja tyż idę, idę i tak Idę, a Chód mój na drodze życia mojego, w znoju ciężkim moim, pod Górę, w gąszczu moim. Idę tedy i idę, Idę, a tam, u Celu mojego, i nie wiem co Zrobię, a Coś Zrobić muszę. O, po cóż ja Idę? Ale Idę, Idę, bo inni tyż Idą i tak to my wzajem siebie jak owce, cielęta, na ten Pojedynek prowadziemy i próżne plany, próżne zamysły i postanowienia, gdy człowiek ludźmi przymuszony, w ludziach jak w ciemnym zagubiony Lesie. Otóż to Idziesz, ale Błądzisz, i postanawiasz co, planujesz, ale Błądzisz i niby tam wedle woli swej układasz, ale Błądzisz, Błądzisz i rnówisz, robisz, ale w Lesie, w Nocy, błądzisz, błądzisz…

Ale, gdy z takimi myślami po ulicach Chodzę, natrętny gazet krzyk „Polonia, Polonia" ani na chwilę nie ustaje, owszem, coraz rozgłośniejszy, gwałtowniejszy… i coś podobnież nie72 dobrze… coś tak jakby tam coś nie tak, choć to, panie, ciemno, prawie nic rozeznać nie można, a jak we mgle, nad wodą, o zmierzchu… Ale coś ja widzę, że to coś niedobrze i chyba trzeszczy, pęka, ledwie zipie. I owóż chodzę po ulicach, chodzę, gazety kupuję, aż przypadkowo przed gmach Poselstwa zaszedłem i widzę, że okna JW. Posła oświetlone. Grzeszność zamierzeń moich, spraw moich, niejasność, niepewność uczucia mojego to sprawiały, że z trwogą na ten dom Ojczyzny mojej św. ach Przeklętej chyba spoglądałem; gdym jednak cień Posła osoby na białej firance rozeznał, nie mogłem dłużej powstrzymać dręczącej ciekawości mojej; a to wiedzieć chciałem, to mnie wiedzieć trzeba było, jak tam, co tam, jaka jest Prawda i jakże my na Berlin idziemy, gdy na przedmieściu Warszawskim się biją? Nie bacząc tedy na późną godzinę nocną jam próg gmachu Ojczyzny przekroczył i po wschodach na pierwsze piętro się udałem. Przysięga moja taka była, iż człowiekowi temu prawdę wydrzeć muszę. Idę tedy, a pusto, cicho. Cicho. Chód mój między kolumnami przepadał i ginął, z salonu zaś zgłuszony Posła chód słyszeć się dawał i cień zgarbiony jego na szybkach drzwi to w tę, to w tamtą stronę się przesuwał. Idę, idę, idę. Do drzwi zastukałem i długi czas nikt się nie odzywał, a kroki ucichły. Znów więc zastukałem, a wtenczas krzyknął Poseł:

– Kto tam? Co tam? Kto tam?… Wszedłem, pod oknem stał; widząc mnie, krzyknął:

– Dlaczego pan bez Meldowania wchodzisz?

Spod okna pod kominek przeszedł i ręce w kieszenie wsadził. Ale zaraz mówi:

– No, niech tam, chodź pan, bo i tak rozmówić się chciałem.

Siadł na krzesełku, ale powstał i dopiroż do mnie, a, panie Gombrowicz, to i owo, kołuje, bokiem, opłotkami, łypie i łypie, aż w końcu powiada:

– Na miłosierdzie Boże, powiedzże, co tyż o tym Gonzalu gadają, podobnież on tam tego w takim sposobie Madama z Mężczyznami, co? I na drugą stronę pokoju przeszedł, tam na krzesełku siada, ale wstaje i paznokcie skubie. Ja myślę, co tyż to on tak chodzi, siada, wstaje, co tyż to tak skubie, ale powiadam:

– Gadają, gadają, ale dowodu nie ma, a wyzwanie przyjął.

– Uważaj więc, żeby jakiego wstydu nie było, bo Kawalkadę robiemy, a już zaproszenia rozesłane! Kawalkadę robiemy choć wojna i szaraków nie ma! A toż zwariować przyjdzie! A tu nie tingel-tangel jest, tylko Poselstwo!

Krzyknął piorunowym głosem:

– Poselstwo – krzyczy – Poselstwo… Ja myślę, co tyż on tak krzyczy? Ale pod konsolą stanął i ja myślę; po cóż on tak Staje? Dopiroż myślę: a po cóż ja tak Myślę, że on krzyczy, siada, lub powstaje, odkądże to mnie krzyk jego, siadanie, wstawanie dziwnymi się stały? A i bardzo Dziwne; do tego zaś Puste jakieś, jak pusta butelka, lub Bania. Patrzę się, przyglądam i widzę, że w nim wszystko bardzo Puste, aż mnie lęk zdjął i myślę sobie, a co to tak Pusto, może lepiej ja na kolana padnę?…

Owóż na kolana padam, ale nic. Stanął. Kilka kroków postąpił. Znów stanął i stoi.

Ja klęczę, ale klęczenie moje bardzo Puste.

On stoi, ale stanie jego tyż puste.

– Powstań pan – mruknął – ale mówienie jego Puste. Ja wciąż klęczę, ale klęczenie moje Puste. Poszedł do kanapy i usiadł, jakby Bania była, lub Purchawka.

Dopirożem zrozumiał, że już wszystko diabli wzięli. Że już się skończyło i Przegrana Wojna. A on nie Minister.

Z klęczek tedy, z kolan moich, powstaję… I stanąłem. Stoję. On też stoi.

Powiadam tedy:

– To już chyba ty Kawalkady nie będzie?

Odsapnął i na mnie łypnął:

– Nie będzie – mówi – Kawalkady? A dlaczegóż by nie miało być?

Powiadam tedy:

– To się odbędzie Kawalkada?

Powiada:

– Dlaczegóż by nie miała się odbyć? Przecie tak postanowione, że odbyć się ma.

Mówię więc:

– A? To się odbędzie?

Powiada:

– Ja nie kurek na kościele. I krzyknął:

– Ja nie kurek na kościele. I mówi:

– Za kogo ty mnie masz? Ja poseł, Minister… Ale krzyknął naraz:

– Ja Poseł! Ja Minister! I rzecze:

– G…rzu, ja nie jestem g…rz, ja tu rządu, Państwa przedstawiciel! I już dalej krzyczał, a bez przestanku i jak opętany:

– Ja Poseł, Ja Rząd, tu Poselstwo, ja Minister jestem, ja Państwo, ja Poseł, ja Minister, ja Rząd, Poselstwo, Państwo, a Kawalkada się odbędzie, odbędzie, bo Państwo, bo Rząd, bo Poselstwo i ja Poseł, Poseł, i Rząd, i Państwo i na Berlin, na Berlin, do Berlina, do Berlina! Bieży tedy pod ścianę, pod okno, stamtąd znów do szafy i krzyczy, krzyczy wniebogłosy, że Państwo, Rząd, Poselstwo, że on Poseł, i dalejże krzyczeć, że on Poseł… Lecz krzyk jego pusty i ja gmach Poselstwa opuściłem.

Ale Pusto. I na ulicy tyż Pusto. Wietrzyk mnie lekki i wilgotny owiał, ale nie wiem dokąd mam iść, co robić; i, gdy do kawiarni zaszedłem, tam Pusta Herbata. Dopiroż pomyślałem, że już koniec Ojczyźnie starej… ale myśl owa Pusta, Pusta i znów przez ulice idę, ale, gdy tak idę, sam nie wiem dokąd iść mam. Więc przystanąłem. I otóż sucho i pusto, jak wióry, jak pieprz lub pusta beczka. Stoję tedy i myślę, a dokąd ja bym poszedł, co robił, bo to ani Przyjaciół, ani znajomych bliskich, a tylko na rogu, panie, stoję… i dopiroż mnie chętka wzięła o tej godzinie nocnej abym do Syna szedł, Syna zobaczył… Pragnienie owe niezbyt dorzecznem było, a do tego w Nocy, ale w miarę przedłużającego się mojego na rogu postoju, gdy nie wiem dokąd iść mam (bo i kawiarnie już pozamykane) coraz ono bardziej dojmujące. Ojciec mnie dosyć dawno umarł. Matka daleko. Dzieci nie mam, a gdy ani Przyjaciół, ani bliskich żadnych, niechże przynajmniej do cudzego dziecka zajrzę, i Syna, choć to cudzego, zobaczę. Chętka, powiadam, zgoła sfiksowana, ale ruszyłem z miejsca; gdy zaś Idę bez celu żadnego, sam Chód w stronę Syna mnie kieruje; i tak, ni stąd, ni zowąd, ja do Syna idę (a Chód mnie stał się powolny, nieśmiały). Syn, Syn, do Syna, do Syna! Wiedziałem, że mimo późnej godziny zamiar swój urzeczywistnić zdołam, bo Tomasz z Synem dwa pokoiki w pensjonacie zajmowali, a, jak zwykle w południowych krajach, wszystkie drzwi otworem zostawiano.