Tomasz „Pistolet, pistolet" zawołał i mnie z ręki pistolet wyrwał, strzela do psów; ale pusta lufa.
Wtenczas Gonzalo na tych Psów się rzucił, a z gołemi rękami, tylko z krzykiem strasznym, niebogłośnym… i, pośród nich upadłszy, z niemi tarzać się zaczął, z wrzaskiem, z tarmoszeniem, ich od Ignaśka swego odrywając, jego ciałem swojem, ciałem zasłaniając!
A już i forysie na psów z postronkami, z batami, z czem kto miał; inni tyż skoczyli. A tak tych Psów odgonili.
Także i konie połapali; a kto padł był, to się z ziemi gramolił i do kupy zbierał. Tomasz Syna dopadł, a widząc że, oprócz ran powierzchownych, żadnej obrazy nie odniósł, na kolanach Bogu dziękował za niezmierzone dobrodziejstwo Jego; potem zaś do Gonzala dłoń wyciąga:
– O, już ty mnie nie wrogiem, a Bratem, Przyjacielem będziesz, gdyś syna mojego z narażeniem Życia swojego wybawił! Zaraz więc w objęcia się wzięli z wielkim wszystkich aplauzem, a Gonzala męstwo pod niebiosa wynoszono:
– Od śmierci go wybawił! Wrogowi to wyświadczył! Mało sam nie zginął… lgnąc tyż do Gonzala dłoń wyciąga, ten zasię w objęcia go bierze i jak brata ściska.
Owóż po strachu radość. Powiada JW. Poseł:
– No, chwalić Boga że się tak skończyło, a winy w tem niczyjej nie ma, chyba tylko ogierów i forysiów… bo gdy się ogiery gryźć zaczęły, forysiom psy się wyrwały i na młodzieńca skoczyły, którego niespokojność o Ojca swojego do ukrycia się w tych krzakach przywiodła. Otóż to, panowie moi, wdzięczne Panie, widzieć mogliście widomy znak Łaski Bożej, która Ojcu syna wybawiła, Patrzcież na te gaje! Patrzcież na zioła, na krzewy, na Naturę całą, która pod Niebios ogromem spoczywaj i patrzcież, jak to Polak wobec stworzenia całego wybawicielowi Syna swojego przebacza! Łaska Boża! Przychylność natury całej! O, bo rzecz to pewna, najpewniejsza, że Polak Bogu i Naturze miły dla Cnót swoich, a głównie dla tej Rycerskości swojej, dla Odwagi swojej, Szlachetności swojej, dla Pobożności i Ufności swojej! Patrzcież na te gaje! Patrzcież na Naturę całą! I patrzcież na nas, Polaków, amen, amen, amen. Wszyscy tedy „Viva Polonia Martir" zakrzyknęli.
Ja na kolana padłem. Aż tu Gonzalo na środek wystąpił, a Kapeluszem koło zatoczył, od czego konie znowuż płoszyć się zaczęły, on jednakże, na konie nie zważając, tak przemówił:
– Wielki, niezmierzony to dla mnie Honor, żem z człowiekiem tak godnym Polakiem mógł na placu stanąć, a bo JW. Panie od tego wstydu niech mnie Pan Bóg broni, żebym ja komu nie stanął, i już to ja nikomu się w tem nie umykam, a mnie Znajdzie kto Szuka; bo tyż tak rozumiem, że nie ma to dla Mężczyzny większego skarbu, jak nieskalana Cześć Imienia jego. Gdy wszakże za sprawą Wyratowania od Psów Syna JMości ten to godny Nieprzyjaciel mnie za Przyjaciela mieć chce, ja od Przyjaźni tej się nie uchylam, owszem Przyjacielem, Bratem jego chcę być po wszystkie czasy. I tyż tak myślę, że mnie tej łaski nie odmówi, aby gościnę w domu moim przyjął i dla Popicia przyjaźni owej wraz z Synem swoim do domu mojego się udał; gdzie tyż popijemy! Zaraz więc wszyscy krzyczeć i wiwatować zaczęli, tu się ściskają, tam całują i Gonzalo znów w objęcia brał, najprzód Tomasza, potem Syna jego. Taki Pojedynku koniec.
Ciężka Góra moja na pustce drogi mojej i na Polu moim, ale Pustym, Pustym, jakby tam i nic nie było. Tak, z tego wszystkiego, wraz z Tomaszem pojazdem Gonzala do pałacu jego jadę; ale nie do tego, co go w mieście miał, tylko do Estancji o mil dwie albo trzy odległej. Za nami na bryczce Gonzalo z Ignacem jadą. Jedziemy tedy po tej drodze, jak pod Górę, a tam domy, zabudowania, płotów dużo, trawa, drzewka owocowe; i jedziemy, a tam psy, kury, czasem kot, dzieci się bawią, a ludzie się kręcą; i tak konie ciągną powóz, jedziemy dość ostro, ale Pusto, Głucho. Tomasz w milczeniu jechał; ja także milczałem. Aż za rękę mnie złapał Tomasz:
– Powidzże ty mnie, a może nie jechać… po co my tam jechać mamy? Bo niby zgoda jest, niby to ten Człowiek, owszem, honorowo się spisał i Syna mi od pewnej śmierci wyratował, a przecie coś mnie nie w smak zaprosiny jego… Oj, nie jedźmy lepiej!… Tak mówi do mnie; ale puste słowa! Odparłem:
– Nie jedź! Jeśli nie chcesz, nie jedź. Nie jedź lepi… A to nie widzisz, że on nie tobie, a sobie Syna wyratował? Człowieku Nieszczęsny, po cóż ty jemu do domu Syna wozisz… i lepiej byś zrobił, gdybyś mu lgnąca z bryczki zabrał i uciekał precz jak od Morowej Zarazy! Takem odpowiedział, ale Puste to było, Puste, bo, choć dla spokoju sumienia mojego ciężkiego mówiłem, przecieżem wiedział, że rada moja właśnie sprzeczny w nim skutek wywoła, a wszelkiej ucieczki możność mu odbierze.
Jakoż za bat złapał i koniom po bacie łupnął, aż skoczyły! – Jazda, jazda – krzyknął – choćby tak było, jak mówisz, nie będę ja z Ignacem przed nim umykał, bo lgnąc mój nie taki, żeby się miał bać zalotów jego! I batem konie pierze aż skakają, a ja dla spokoju sumienia mego dalej mówię:
– Uchodź lepiej, lgnąca na jego sidła nie wystawiaj. We dwie godziny przed bramę wielkiego ogrodu zajechaliśmy, który pośród bezmiernych Pampy równin pióropuszem palm, baobabów, orchidej wystrzelał. A, gdy się brama otworzyła, aleja przed nami mroczna, duszna, która do Pałacu wiedzie ciężko złoconego, Maurytańskiej lub Renesansowej, Gotyckiej a też i Romańskiej architektury, w drżeniu kolibrów, o – Trans Atlantyk much wielkich złocistych, motylów różnobarwnych, papug rozmaitych. Zawołał Gonzalo:
– A tośmy w domu! Witajcież! Witajcież!
Dopiroż nas ściskać, pod nogi obejmować, do domu prowadzić! Ja się zdumiałem, a zdumiał się też Tomasz z synem swoim, widząc Salonów, Sal wielkich luxusy, które Plafonami, Parkietami, Stiukami a Boazeriami, a też Wykuszami, Kolumnami, Malowidłami, Posągami, dalej więc Amorkami i Refektarzami, Pilastrami, Makatami, Kobiercami, tyż i Palmy, tyż i Wazony, Wazy Filigranowe, kryształowe, jaspisowe, korczyki, koszyki palisandrowe, truny, kotylety weneckie albo i florenckie, a także lite filigrany. A jedno obok drugiego natłoczone, napchane, że nie daj Boże, że już głowa boli; bo to Amorek obok Maszkary, a tu na fotelu Madonna, tam na pasie Waza i jedno pod stołem, drugie za Wazonem, tam znowuż Kolumna nie wiedzieć skąd i po co, a obok Tarcza, albo i Półmisek. Wszelako, widząc Tycjanów, Rafaelów, Murillów malowidła, a też i inne arcydzieła nadzwyczajne sztuki, z poszanowaniem to wszystko oglądaliśmy, i ja powiadam:
– Skarby to są, skarby! – A skarby – powiada – i właśnie dlatego ja, kosztu nie szczędząc, wszystko zakupiłem i tu do kupy zgromadziłem, żeby mi trochę Potaniały. Owóż te Arcydzieła, Malowidła, Posągi, razem tu zamknięte, jedno drugim taniejąc od nadmiaru swego, tak już tanimi się stały, że ja ten Wazon rozbić mogę (i Wazon Perski, astrachański, majolikowy, seledynowy, ażurowy nogą z podstawki zepchnął, że się ów Wazon na tysiąc kawałków roztrzasnął. Pies to lizał! Pies to lizał… A tu właśnie piesek mały przez salę bieży Bonoński, choć widać z pudlem skrzyżowany, bo ogon miał pudla, a szerść foksteriera. Zaraz też Majordomus przyleciał, któremu Gonzalo rozkaz wydał, aby stół zastawić, bo, mówi, najserdeczniejsi to Przyjaciele, Bracia moi! Mówiąc to, Panu Tomaszowi w ramiona znów upadł, potem zaś mnie ściskał, a też i lgnąca.
Ale powiada Tomasz:
– Coś tu psi się gryzą. Jakoż dwa pieski, z których jeden Kusy Pekińczyk, ale z kitą, drugi zaś Owczarek (ale jakby szczurzy ogon miał, a pysk Buldoga) razem przez pokój, gryząc się, przebiegły. Gonzalo wykrzyknął:
– A gryzą się, gryzą! Oj tyż to, nieźle się gryzą, patrzże Pan Dobrodziej, jak ta Madonna tego Smoka chińsko-indyjskiego gryzie, a ten zielony Dywan Perski z tamtym Murillem moim się podgryza, a te gzymsiki z tymi posągami, diabłaż to, chyba będę musiał klatki im posprawiać, bo się i zagryzą! Tu śmiechem wybuchnął i bacik mały, co na stole leżał, złapawszy, bić nim Meble zaczął, wołając: