Выбрать главу

– Masz, masz, nie gryź się, do budy, do budy! I uradowany, dalejże nas ściskać, całować, głównie zaś Pana Tomasza, choć też i lgnąca. Zmiarkowaliśmy, że gryzienie owo nie tylko od psów pochodziło, ale też za sprawą tych mebli rozmaitych, między sobą sprzecznych i skłóconych, było. Lecz powiada Tomasz:

– A tam Biblioteka.

Jakoż w pokoju obok, dużym, kwadratowym, książek, skryptów kupy na podłodze, wszystko wywalone, jak z taczek; aż pod sufit góry; tam zaś wśród tych gór, dopiroż przepaści, zręby, jary, usypiska, rozdoły, a tyż kurz, pył aż w nosie wierci. Na górach tych tedy chudzi bardzo Czytelnicy siedzieli, którzy to czytali; a może ich siedem albo osiem było. – Biblioteka – mówi Gonzalo – biblioteka, oj, co za kłopot z tym mam, skaranie boże, a bo najcenniejsze, najbardziej szacowne to dzieła geniuszów samych, najprzedniejszych Ludzkości duchów, ale cóż, panie, kiedy Gryzą się, Gryzą, a też i Tanieją od nadmiaru swego, a bo za dużo, za dużo, i co dzień nowych przybywa, i nikt wyczytać nie może, bo za dużo, ach, za dużo! Owóż ja, panie, Czytelników zgodziłem i im słono płacę, bo już mnie wstyd, że tak wszystko Nieczytane leży, ale za dużo, wyczytać nie mogą, choć i bez przerwy dzień cały czytają. Najgorzej jednak, że się książki wszystkie gryzą, gryzą i chyba jak psy się zagryzą! Zapytałem więc, bo właśnie piesek mały przeleciał, do wilka podobny, a też do jamnika:

– A ten z jakiej rasy? Mówi:

– To pieski moje pokojowe. W tejże zaś chwili Tomasz innego psa zobaczył, który w sieni leżał, i mówi:

– Ten pewnie Legawiec, ale kłapouch z niego kiepski, bo jakby Chomika miał uszy. Odpowiedział Gonzalo, że sukę miał Wilczurę, która chyba w piwnicy z Chomikiem sparzyć się musiała, a choć potem Legawcem pokryta, z Chomika słuchami szczenięta wydała. – A huź, a pójdziesz! – krzyknął.

Coraz więc nam markotniej… a choć gościnność, grzeczność jego do wzajemnej grzeczności nas zmuszała, trudno było ukryć wzrastające pomieszanie z przyczyny dziwaczności domu tego i człowieka tego. Tomasz zasumował się, spode łba patrzy, jak karp się naburmuszył wąsiskami, lgnąc biedaczyna jakby kij połknął, wcale nic nie mówi, stoi, ja, choć to niby z Gonzalem w przymierzu, sam nie wiem czego spodziewać się po miejscu owym, które nie tyle może poszczególnym jakimś rażącym dziwactwem, ile zespołem wielu drażniących szczegółów o silny nas ból głowy przyprawiało. Gdy Gonzalo, przeprosiwszy nas, do pokojów swoich odszedł żeby wygodniejszy strój przywdziać, sami zostaliśmy, ale niesporo nam do rozmowy było; i, w ciszy, much brzęczenie, papug krzyk, piesków warczenie, gryzienie, w dusznym wieczoru upale słyszeć się dało. Aż tu Gonzalo powraca, ale w Spódnicy! My na ten widok zbaranieliśmy, a Tomaszowi krew do głowy z gniewu strasznego uderzyła i byłby go może i trzepnął… cóż kiedy to spódnica nie spódnica była! A diabła tam! Wprawdzie spódnicę nałożył, białą, koronkową, ale ona krojem coś trochę Szlafrok przypomina; bluzka zaś, zielona, żółta, pistacjowa, niby bluzka, niby zaś koszulka. Na głowie Kapelusz duży, słomkowy, kwiatami przybrany, w ręku Parasolka, a na nogach gołych Sandałki czy może Ciżemki.

Dopiroż zakrzyknął:

– Hoc, hoc, do stołu proszę, zabawimy się, a niech tam! Hej, służba, podawać! Ale, widząc zgorszenie nasze, dodał:

– Oj coś widzę, że na mnie jak na raroga spoglądają, ale ja nie raróg; i niechżeż to wam wiadome będzie, że w kraju moim rodzinnym powszechnie z przyczyny gorąca nadmiernego w spódniczkach po domu chodzą; a tak nic w tym złego ni dziwnego nie ma i o pozwoleństwo proszę, abym mógł dla wygody swojej ten strój nosić. Co kraj to obyczaj! A tyż nieco się przypudrowałem, bo mnie skóra od gorąca 84 pierzchnie. Hej, służba, zastawiać, podawać, święto dzisiaj, jazda, gość w dom, Bóg w dom, całym sercem proszę, a uściskajmyż się jeszcze raz, bo to już chyba lepszych Przyjaciół, Braci ja nie miałem, a święto, a święto! I ściska, całuje, a za ręce nas złapawszy, do Jadalni bieży z pokrzykami, wykrzykami, tam zaś stół okrągły od pucharów, kryształów, Roztruchanow, Filigranów się ugina… a zaraz też lokaje z tacami, Półmiskami, Imbrykami, ale, panie, patrzemy, a to Pokojówki chyba! Znowuż jednak patrzemy, a to Lokaje bo z Wąsikiem; choć może i Pokojówki, bo w Czepeczkach; ale chyba Lokaje, bo w spodenkach. Zawołał Gonzalo:

– A proszęż jeść, pić, sobie nie żałować, święto, święto u mnie, a dalej, a wcinać!

Nalał mnie grzanego piwa; ale piwo nie piwo, bo, choć piwo, winem chyba zaprawione; a syr nie syr, owszem syr, ale jakby nie syr. Dalej pasztety owe chyba Przekładance, a jakby Precel jaki lub Marcepan; nie Marcepan jednak, a może Pistacja, choć to i z wątróbki. Niegrzecznie byłoby nazbyt się owym smakom przypatrować, więc też jemy, winem a może piwem albo i nie piwem popijamy, a choć kto i długo kąsek żuje, jakoś go przełyka. Gonzalo zasię huczne serdecznej gościnności dawał dowody i śpiwkę zaśpiewał:

Oczko moje co tak strzelasz, Ubij, zabij, idzie Grzela!

Aż tu zawołał:

– Diabłaż tam, a czemu to nikt nie stoi, przecie ja specjalnego Chłopaka od Parady trzymam, żeby Stał przy gościach… Czemuż to Parady nima? Hej, hej, Horacjo, Horacjo! Na to wołanie Chłopak z kredensu wyszedł i na środku pokoju przystanął. Gonzalo na niego:

– Ty, taki, wałkoniu, czemu nie stoisz, za co ci płacę, tutaj Stać masz od Parady! A do nas mówi:

– Zwyczaj taki jest w kraju moim, a głównie w porządniejszych domach, aby jeden sługa tylko dla Parady stał; ale wałkoń woli do góry brzuchem leżeć. Pijmy, popijajmy!

Pijemy tedy. Popijamy. Ale ciężko, ciężko, o, ciężko, jakbyś gdzie po polu błądził, a do tego Pusto, jak w pustej stodole i jakby słoma tylko była, pusta. Owóż to, w bezbrzeżnej pustce duszy mojej, jakbyś katarynkę kręcił. Wszelako patrzę na Bajbaka tego, który pośrodku pokoju stoi i się pogapuje, a widzę, że Horacjo ów co czas pewien Rusza to tym, to owym… i tak, okiem mrugnie, albo ręką ruszy, albo z nogi na nogę przestąpi, albo ślinę przełknie. Poruszenia owe wprawdzie dość naturalnymi były, ale i Nienaturalny miały pozór… choć i naturalne, a tyż ledwie dostrzegalne… ale coś mnie się zwidziało, że on nie tylko od Parady… i, lepiej się tym Ruchom jego przypatrzywszy, to spostrzegłem, że gap ten chyba tak do Ignacego rusza. Ale Gonzalo zaśpiewał:

Matuś matuś, oj to Fika Ale lepiej jeszcze Klika!

Owoż się patrzę, choć niby nie patrzę, ale tyż to patrzę… i widzę, że Bajbak ten z Ignacem się stowarzysza, a w takim sposobie; co lgnąc się Ruszy to i on się ruszy (choć prawie nie widać) a właśnie, jakby u lgnąca był na sznurku. Jeśli więc lgnąc po chleb sięgnie, to on Okiem mrugnie, a jeśli lgnąc piwa popije, to on Nogą ruszy; a ciut, ciut, że prawie ruchy jego się nie zaznaczają; ale tak swoimi Ruchami jego Ruchom odpowiada, że jakby jemu ruchem przygadywał. Pewnie też i nikt tego oprócz mnie nie dostrzegł.

A w tej samej chwili pies duży, legawy, przyszedł się łasić; i jak baran czarny; ale nie baran to był, bo jak kot duży z pazurami; tyle tylko że z koźlim ogonem i zamiast miauczeć, jak koza beczał. Zawołał Gonzalo:

– Pódź, pódź, Negrito, a tu masz Ogryzek! Zapytał Tomasz:

– A ten z jakiej Rassy? Gonzalo na to:

– Sukę miałem San Bernarda z wyżła i szpica domieszką, ale podobnie z Kotem Mruczkiem gdzie po piwnicach sparzyć się musiała; a żebyś nie wiem jak pilnował, nie upilnujesz. Ale chodźmyż do sali na cukry, tam chłodniej, przewiewniej, proszę, proszę miłych Gości moich! Powiada Tomasz:

– Niechże nam wybaczone będzie, ale już się ściemnia, a drogi nie znamy, do tego pilne sprawy mam; czas na nas. Każ Pan Dobrodziej konie zaprzęgać.