A niech to Diabli, Diabli, Diabli, Diabli, Diabli! Gdy tak z myślami się biję w szmerach, szumach, piskach, skowytach nocnych domu tego, Gonzalo skądsiś wyskakuje! – A to dopiero Stary klnie! Wszystko słyszałem, bom za drzwiami był ukryty! Po cóżeś mu, zdrajco, o pistoletach mówił?
– Jeżeliś słyszał, to wiesz, że zabawy twoje morderstwem się skończą, bo on, co powiedział, spełni i Syna zabije.
Wódką buchnął… zatoczył się, mało nie upadł… Pijany jak bela! – Chciałby on mnie Ignaśka mego zamordować – wrzasnął – ale niedoczekanie jego, bo właśnie Ignasiek mój mnie jego zamorduje!
Po pijanemu bredził. Ale coś mnie w tych słowach jego się nie podobało i mówię:
– Pijany jesteś. Idź lepiej spać. Po cóż to lgnąc ma ojca mordować? Oj, oj, idźże ty lepiej, prześpij się, głowy nie zawracaj!
– Starego lgnąc zamorduje! Ja już to sprawię, bo sposób mam na to… ja na lgnąca sposób mam!
Bzdurstwa mówił. Bzdurstw jego pijanych i słuchać nie warto było! Ale coś na końcu języka miał, wiec go za język pociągnąłem:
– Jaki ty sposób na lgnąca masz? lgnąc patrzeć na ciebie nie może.
Obraził się:
– O, o, o! Owszem, dość mnie lubi! A ja to sprawię, że Tatę zabije! Tatę zabije – i mam na to Sposób! A gdy tatobójca starego pryka swojego się stanie, pewnie Pomocy i Opieki mojej potrzebował będzie, bo kryminał, to kryminałem pachnie; i już mi miększym się stanie, oj, dana, oj, dana!
Jego za gardło złapałem! – Powidzże, co zamierzasz? Co ty tu za nowe Szaleństwo, Diabelstwo roisz? Co za konszachty z tym swoim sługusem, z tym Horacjem, knujesz, co on ma do lgnąca, co on tak do lgnąca się Rusza, coś ty z nim umyślił? Powidz, bo cię zaduszę! – a on mnie w rękach zmiękł, oczami wywrócił i szepnął:
– Oj nie ściskaj, nie ściskaj, ściskaj, ściskaj, ściskaj! Jak oparzony od szyi jego odskoczyłem:
– O! zawołałem. – Strzeż się, gadzino, bo ja z tobą się policzę! A wtenczas on wykrzyknął:
– Synczyzna, Synczyzna! Ja oniemiałem. A on znowu:
– Synczyzna, Synczyzna, Synczyzna! – krzyczał na cały głos, aż imię to dom cały, zda się, wypełniło i na Lasy, na Pola uderzyło; i znów „Synczyzna" krzyczał, jak opętany… Gdy tak krzyczy, ja Chodzić zacząłem i już do Chodu mego, w Chód mój uderzyłem! On dalej krzyczy:
– Synczyzna, Synczyzna, Synczyzna i Synczyzna i Synczyzna i Synczyzna! Chód mój od krzyków jego coraz się stawał potężniejszy i już tak Gwałtowny, tak Potężny, że chyba dom cały rozsadza razem z Krzykiem jego!
Wtem patrzę, nikogo nie ma. Uciekł, szelma, widocznie krzyków się przestraszywszy swoich, a mnie samego zostawił, tylko z Chodem moim. Przerwałem Chodzenie. Sala duża, przedmiotami rozmaitymi wypełniona, ale jedno na drugie, jedno z drugim, tam Tryptyk pod Wazą, ówdzie na Kandelabrze Dywan, Fotel na Krzesełku, z Maszkarą Madonna… i Burdel, Burdel, Burdel, a już bez żadnego wstydu jedno z drugim się parzy jak popadnie, burdel. Piski też, skowyty, szurgoty wszelkich zwierząt, które za sobą latały tam po kątach, za firankami, kanapami i, zamiast żeby Pies za Suką, to Pies może z Kocicą, albo z Wilczycą, z Gęsią, kurą, może ze szczurzycą Rozpłomieniony, Rozogniony i Suka z Chomikiem, Kot z Wydrą, Szczur z Krową może, a już wesele, Burdel, Burdel i Wesele, a nic, a nic, a niech tam, a jazda! Jezus Maria! Chryste Miłosierny! Matko Boleściwa! A tu przede mną z jednej strony Synobójstwo, z drugiej Ojcobójstwo!
Otóż pewnem było, że Stary w zawziętości swojej przysięgę swą spełnić gotów, lgnąca nożem albo i nie nożem pchnie… a też pewne, oczywiste, że nie na wiatr słowa Gonzala, i że on Sposób na lgnąca ma, żeby go do ojcobójstwa przywieść… a tak bez zabójstwa chyba tu obyć się nie mogło i tylko w tym rzecz, czy zabójstwo owe Ojcobójstwa czy też Synobójstwa postać przyjmie… Ja przed Tomaszem, ojcem moim, na kolana padać chcę… ale znów krzyk Gonzala „Synczyzna, Synczyzna", mnie w uszach rozległ się, uszy rozsadzając, więc z kolan zrywam się do Chodu mego, w Chód uderzam, Chodzę Chodzę i chyba dom cały rozwalam, starego zabijam! Cóż mi stary! Starego zarżnąć, zakatrupić! Starego gdzie dopaść, zdusić, Starego niechby młody zdusił! Wiecznież tedy Ojciec Syna będzie rżnąć? Nigdyż Syn Ojca? Chodzę tedy i Chodzę. Ale gdy tak Chodzę, chód mój jakby dokądś iść zaczął i dokądś mnie wiódł (choć sam nie wiem dokąd)… tam zaś lgnąc gdzieś, uśpiony, leży… owóż Chód mój chodzi i chodzi i chodzi, a tam lgnąc… i Chodzę, a tam lgnąc gdzieś w pokoju, który jemu Gonzalo wyznaczył… wiec myślę, co tak Chodził będę, do lgnąca pójdę, do lgnąca… i, gdy ta myśl mnie nawiedziła, Chód mój na kurytarz skierowałem, który do Ignacowego wiódł mieszkania; tam zaś ciemno, kurytarz, szelma, długi. Aż tu nogą na coś miękkiego, ciepłego następuję i, wspomniawszy na psy, jakie tutaj zewsząd się ukazywały, myślę: pies nie pies. Strwożony, zapałkę zaświeciłem, ale nie pies to był, tylko Chłopak duży, czarniawy, który na ziemi leży i na mnie bez słowa jednego spogląda, gały wybałuszył. Nie ruszał się. Ja przez niego przestąpiłem i dalej idę, a zapałka mnie zgasła, ale na coś nogą następuję, myślę „pies nie pies", zapałkę świcę, patrzę: Chłopak duży na podłodze leży z dużymi bosymi stopami, ze snu zbudzony na mnie spogląda. Dalej tedy idę, ale zapałka zgasła i znowuż na dwóch Chłopaków nastąpiłem, z których jeden biały, Ryżawy, drugi drobniejszy, chudy, a obaj na mnie spoglądają, ale nic nie mówią, tylko na drugi bok się przewrócili.
Idę dalej. Kurytarz długi. Pojąłem, że tutaj Parobcy zatrudnieni przy gospodarstwie legowisko swoje na noc mają… co mnie i zdziwiło, bo właściwsze byłoby gdyby w zabudowaniach folwarcznych jaka im sionka wyznaczona była… ale już to każden gospodarz wedle swojej głowy rządzi i Kiepska Rada od Pana Sąsiada. Jednakowoż od tych Chłopaków nadmiaru jakaś mnie obrzydliwość zdjęła, aż splunąłem, ale myślę a na coś ty splunął? I, stanąwszy, zapałkę nową zaświeciłem Jakoż tam Chłopak czarniawy, dość duży, leżał, na którego ja, nie chcąc, naplułem i jemu po uchu plwocina ściekała On nic nie mówi, tylko na mnie spogląda. Zapałka mnie zgasła W gniew wpadłem i myślę: co ty się będziesz we mnie Wlepiał, gdy na ciebie Pluję… i drugi raz na niego naplułem Ale nic, cicho, nie rusza się… Zapałkę tedy zaświeciłem i widz że leży a plwocina moja jemu ścieka. Ale zapałka zgasła, a j myślę, cóż do wszystkich diabłów, ścierwo, to ja pluję na ciebie a ty nic, draniu, łajdaku, to jeszcze raz ci Napluję w pysk w mordę, żebyś wiedział!… I Naplułem, ale, gdy zapałkę zaświeciłem, widzę, że leży, nic, na mnie spogląda. I zgasła zapałka, a ja już na głos powiadam:
– Ty taki owaki, już ty mnie ścierwo, draniu, nie przemożesz, a może ty myślisz, że ja pluć przestanę, ale niedoczekanie twoje, już ja ci Napluję i pluć będę, ile mnie się zachce! Jakoż mu Naplułem, ale ani się ruszy i, gdym zapałkę zaświecił, widzę, że na mnie spogląda. Myśl więc taka moja:
– A może on myśli, że ja tak dla przyjemności, dla Rozkoszy mojej?… I, zdrętwiawszy, dłuższy czas na nic zdobyć się nie mogłem i stoję, stoję, on leży, leży i nic, nic, czas mija, upływa… aż wreszcie skoka przez niego dałem, uciekam jak od Morowej Zarazy i pędzę, lecę, o ścianę jakąś się rozbijam, do pokoju jakiegoś czy też sionki wpadłem i stanąłem… bo czuję, że znowuż coś przede mną leży. Cholera, draństwo, jeszcze jeden, a toż końca nie ma, a toż ja ci mordę rozkwaszę… i zapałkę świcę. Owóż na łóżku przy ścianie lgnąc leży, goły jak go matka porodziła, snem zdjęty i nic, śpi, oddycha. Ujrzawszy go, zmartwiałem. Owóż to z pozoru jak przyzwoite spał chłopię. Ale gdy on śpi, w nim śpi Łajdactwo i, o Boże, Łajdak on, nic innego, Łajdak, Łajdak, do Łajdactwa wszelkiego sposobny, a niechby tylko mu popuścić, on by Łajdakiem stał się jak tamte Łajdaki!