Выбрать главу

– A mnie po diabła co Sartoriusz powiedział, gdy Ja Mówię?!

Owóż moi mnie zaraz poklask dali:

– Cześć, cześć Mistrzowi naszemu! Dobrze mu się odciął! Niech żyje Gombrowicz Geniusz! Ale przyklaskują, a jakby przyklaskiem swojem pogardzali… i zaraz się rozlazł. Wtenczas tamten w książkach, papirach pogmerał, kiełbasząc silnie nogę, a wciąż tylko do Swoich się zwracając:

– Tu powiadają, że co mnie Sartoriusz gdy Ja Mówię. A to wcale niezła myśl i można by ją z rodzenkowem sosem podać, ale z tem bida, że już Madame de Lespinasse coś podobnego powiedziała w jednym z Listów swoich, i Znowuż cmokają, smakują, choć Cmokiem, Smakiem swoim pogardzają… i w roztargnieniu on im się rozłaził. Ja więc do Swoich się zwracam, żeby jemu co dobrze powiedzieć a tak ugryźć, żeby już się jemu szczekać odechciało! A tu widzę: moi jak ogień czerwoni; czerwony więc, jak burak, Radca, czerwony Pyckal wraz z Baronem, a Cieciszowski silnym rumieńcem po uszy się oblał i tak stoi! O Boże, co to, dlaczego tak nagle spłonęli, przecie przed chwilą jeszcze Uwielbiali, skąd taka przemiana… ale nic, stoją, czerwienią się… Mnie jakby kto w pysk strzelił od Rumieńca Swojaków, który też tak mnie Zarumienił, że z nagła przed ludźmi cały czerwony się stałem jak w Koszuli! A diabła, diabła tam! Już nawet mnie się uszy sczerwieniły!

Owóż to Męka moja, że ja, jak g…rz, czerwony, i jakbym z czapką w garści pod płotem boso stał; a już najgorsze, że nie z przyczyny jakiego wstydu mojego, a tylko Rumieńca cudzego, choć to i Swojskiego. W strachu wiec że ja za sprawą tych to g…rzów moich co mnie za g…rza maja, g…rzem przed g…rzami tamtemi wypadnę, a już chcąc tego g…rza pogrążyć, krzyknąłem:

– Ci… g… g…

Odpowiedział:

– Owóż to wcale niezła Myśl i z grzybkami dobra, tylko ja nieco przysmażyć i śmietanki podlać; ale cóż kiedy już przez Cambronne'a powiedziana… i, w sakpalcie swoim się zamknąwszy, nogę rozkaprysił.

Ja się bez słowa zostałem! A bo już języka w gębie zapomniałem! A łajdak, tak mnie oniemił, że i słów nie miałem, bo co moje nie Moje, podobnież Kradzione!

Stoję więc przed ludźmi wszystkimi, a tam z tyłu moi mnie kuksy dają, ciągną, odciągają i chyba czerwoni, czerwoni… Tu zaś, przede mną, tamci oklask cudakowi swemu dają, choć zarazem, jakby oklask swój lekceważyli, skarpetki, koszule, spinki sobie oglądają. Już na nic nie bacząc, wszystko porzucając, od hańby mojej, wstydu uciekając, ja do drzwi przez całą salę iść zacząłem i Uchodzę! Uchodzę, bo do diabła wszystko i diabli, diabli, wszystko diabli wzięli! Uciekam, uchodzę! Aż tu, gdym w jawnej ucieczce mojej prawie do drzwi doszedł,,, znów diabli mnie biorą, diabli, i myślę, że co ty będziesz do diabła uciekał, co będziesz uciekał! Zawróciłem i wracam, idę przez cały salon, a wszyscy się przede mną rozstępują! A diabli, diabli, a niech to diabli, Szatani!

Idę tedy, a byłbym pysków porozbijał! Ale, jakem już do ściany doszedł, znowu zawróciłem i z powrotem do drzwi iść zacząłem, bo myślę sobie: lepiej nie bić. Gdy zaś już prawie do drzwi dochodziłem, znowuż zawróciłem (bo już mnie się Chód w przechadzkę jakąś po tym salonie przemieniał) i znów przez salę idę… Powszechne więc osłupienie, gęby porozdziawiano, patrzą, a może mnie za półgłówka mają, ale diabli, diabli, o nic nie dbam, a Chodzę, jakbym tu sam był, jakby nikogo nie było! A chód coraz silniejszy, Potężniejszy… i tak już diabli, diabli, Chodzę i Chodzę i Chodzę, a już Chodzę, Chodzę, i Chodzę i Chodzę…

A to już tak Chodzę! Z trwogą spoglądano, bo chyba nikt nigdy na żadnem przyjęciu tak nie Chodził… otóż tam pod ścianami, a jak trusie, przycupnęli, siaki taki i pod mebel wlazł, albo się meblem odgrodził… a już Chodzę, Chodzę; i już nie tylko Chodzę, a tak Chodzę, że aż Chód jak diabli, że wszystko chyba porozbijam… O, Jezus, Maria! To już Moi nie moi ogon pod siebie, dudy w miech, patrzą, a ja Chodzę i wciąż Chodzę, Chodzę, a już Chód mój jak po moście dudni, diabli, diabli, i ja nie wiem, co z tym Chodem pocznę, bo to, Chodzę, Chodzę, a już jak pod górę Chodzę, Chodzę i ciężko,i ciężko, pod górę, pod górę, o, co to za Chód, o, co ja robię, o, już chyba jak Szaleniec jaki Chodzę i Chodzę i Chodzę, a to przecie za Wariata mnie będą mieli… ale Chodzę, Chodzę… i diabli, diabli, Chodzę, Chodzę…

Aż tu patrzę, a tam jeden kole pieca tyż chodzić zaczai i Chodzi i Chodzi, a już tak Chodzi, Chodzi, że gdy ja Chodzę to tyż i on Chodzi. Dopiro ja od ściany do ściany, a on tam pobok od pieca do okna… i gdy ja chodzę to tyż i on Chodzi…

Mnie diabli biorą: a co on się przyczepił, czego chce, może przedrzeźnia?… czemu ze mną Chodzi? Alem Chodu mego przerwać nie mógł. Owóż ze strachu samego oni by pewnie i jego i mnie za łeb, za drzwi!… Ale, choć to się boją, a tyż i gniewają, przecie i gniew i strach własny lekce sobie ważą, więc im się rozłazi… i dopiroż, choć to jeden zbladł, drugi brew zmarszczył, trzeci nawet kułak wystawił, zarazem ciasteczka, bułki z szynką j jedzą i jeden do drugiego:

– Wyszła ta rewista? – A ja sobie Kafelki sprawiłem… – Ja tom nowy Poezji wydaję… Owóż tak gadają, gadają, choć to się gniewają, może i strachają, ale tyż widzę, że się wyśmiewają i, choć tam jeden z bułką, drugi może z kieliszkiem, a za stołkami, pod stołkami, gniewają się; gadają, strachają, ale tyż chyba się i wyśmiewają… a ja Chodzę, Chodzę i on tyż obok Chodzi, Chodzi, a diabli, a diabli!… Myślę tedy, a co to, a jak, a dlaczego do mnie ten człowiek się przyplątał?… i baczniej jemu się przyjrzałem… Przyjrzałem v się i widzę: człek słusznego wzrostu, Brunet silny, a nawet nietępego, owszem, dość szlachetnego oblicza… Ale czerwone ma wargi! Wargi ma, powiadam, Czerwone, Uczerwienione, Karminowe! I tak z Wargami Czerwonymi chodzi, Chodzi, Chodzi! A to już jakby mnie kto w pysk strzelił! A to jak rak sczerwieniałem! Dopiroż ja, jak oparzony, czerwony, Chód mój, diabli, diabli, do drzwi skierowałem i przez te drzwi, o już nie Chodzę, Chodzę, a tylko Uchodzę… Uchodzę, jakby mnie diabli, szatani gonili!

Przeklęteż Ludzkości spaczenie! Przeklętaż ta świnia nasza w błocie utytłana! Przeklęteż to bajoro nasze! A toż ten co tam Chodził, chodził, z którym ja Chodziłem, nie Bykiem był, a tylko krową!

Mężczyznę co, mężczyzna będąc, mężczyzną być nie chce, a za mężczyznami się ugania i za nimi Lata jak w Koszuli, ich uwielbia ach kocha, do nich się zapala, ich pożąda, na nich się łakomi, do nich się wdzięczy, mizdrzy, im się podlizuje, lud tutejszy wzgardliwą darzy nazwa: „puto". Wargi te ujrzawszy, które różem kobiecym, choć Męskie, krwawiły, ani cienia wątpliwości mieć nie mogłem, że los mój Puto takiego mnie zdarzył. Z nim to ja wobec wszystkich Chodziłem, Chodziłem, jak w parze jakiej na zawsze sparzony!

Nic dziwnego przeto, że jak Szalony po schodach od wstydu mego uciekałem. Ale gdy tak przez ulicę biegnę, czyjś bieg za sobą posłyszałem i tak biegnąc, słyszę, że ktoś za mną biegnie; a nie kto inny to był, jeno Puto, który za rękaw mnie złapał. O! – zawoła. – Wiem ja wzgardę twoje i wiem, żeś ty tajemnicę moje odkrył (a jemu się wargi czerwieniły) ale wiedz, że we mnie Przyjaciela masz i Wielbiciela, boś ty chodem swoim wszystkich przemógł… A tyż ja razem z tobą tam Chodzić zacząłem, żeby tobie jaką taką pomoc dać i abyś sam przeciwko wszystkim nie był… Chodźmy tedy, Chodźmy! (To mówiąc, mnie pod ramię ujął i oddechem swoim męskim a kobiecym mnie przysmala.) Ja mu się umknąłem, a bo i nie wiedziałem już w pomieszaniu i oszołomieniu mojem czego chce ode mnie i czego żąda, a może Pożąda, do tego zaś przed ludźmi wstyd mnie było (choć pusta ulica). Lecz śmiechem wybucha i jak kobita cienko, piskliwie zawoła: