Выбрать главу

Jakoż bez trudności do pensjonatu wszedłem i pokoik ten odnalazłem, a tam widzę: goły na łóżku leży, snem zdjęty, i tak jemu pierś, tak barki, tak głowa i nogi, że szelma, szelma, o szelma Gonzalo! Leży i oddycha. Oddech jego mnie jakąś ulgę przyniósł, ale z nagła złość mnie złapała, że to ja tu do niego po nocy przyszedłem a i diabli wiedza po co, w jakim celu… i tak do siebie samego powiadam:

– Oj, trzebaż to, trzebaż dobrze młodych pilnować, a tyż ich sztorcować! Co tak leżysz, wałkoniu? A ja bym ciebie do Roboty zapędził! Za czym posłał! Tobie co robić kazał! Oj, już to krótko trzymać trzeba, nie popuszczać, do roboty, do Pacierza choć kijem zaganiać żeby na Człowieka wyrósł… Ale leży, dycha. Powiadam więc:

– Już to batem dobrze dać, aby mores znał, w cnocie się chował, bo już to, Panie zmiłuj się, wałkoń do góry brzuchem leży… Ale leży. Leży, a ja stoję, i sam nie wiem co robić mam, po co tu przyszedłem. Owóż odejść chciałem; ale odejść nie mogłem, bo Leży, a ja nie wiem po co tu przyszedłem.

Owóż Leży, Leży. Tu więc mnie niespokojność jakaś zdjęła i powiadam, ale nie na głos, tylko po cichu:

– Ano, przyszedłem tutaj z niespokojności o przyszłość Narodu naszego, który od Wrogów pokonany, że nam i nic więcej, tylko Dzieci nasze pozostały. Obyż to Synowie wierni Ojcom i Ojczyźnie byli! Tak mówię, ale tyż zaraz mnie strach zdjął, po co ja to mówię i dlaczego mówię… Aż tu Pusto! Nagle tak Pusto! Nagle tak Pusto jakoś jakby Nic… jakby niczego nie było… a tylko on tu Leży, leży, leży… Pusto we mnie i pusto przede mną. Krzyknąłem:

– Wszelki duch Pana Boga chwali!

Daremne wszakże Boga Ojca imię, gdy Syn przede mną, gdy tylko Syn i nic oprócz Syna! Syn, Syn! Niech zdycha Ojciec! Syn bez Ojca. Syn Samopas, Syn Rozpętany, to mi dopiero, to rozumiem!

Nazajutrz wczesnym rankiem – Pojedynek. Gdy na łączkę umówioną, która niedaleko rzeki położona, zajechaliśmy, jeszcze nikogo nie było; a Tomasz pacierze odmawiał; ale wkrótce bryczka z lekarzem przybyła; i zaraz potem Gonzalo z szumem, z fukiem, w czwórkę rysaków i z forysiem, a za pojazdem jego Baron wraz z Pyckalem na ogierach rosłych, skarogniadych, które, ostrogami sztyfowane i uzdą zdzierane, skakały i chrapały. Jużeśmy tedy wszyscy byli. Ja z Baronem plac odmierzać zacząłem, ale żabę zobaczyłem, więc do Barona mówię:

– Żaby tu są. Odparł:

– Są bo wilgotno. Tyż dr Garcyja przystąpił do mnie i mówił, żeby pośpieszać, bo Cesją ma a tyż Tramitacją.

Znak dany został i przeciwnicy na plac wstąpili. Pan Tomasz skromnie, cicho, Gonzalo zasię w blasku, w fuku wszystkich szat swoich; a to jest Rapcie z niebieskiego atłasu, kamizelka takaż Atłasowa żółta Szafranowa, na to Kitelek czarny i takiż Półfraczek szamerunkowy też i orderowy, dalej peleryna w podwójnym kolorze, oraz kapelusz Czarny Meksykański z rondem, które duże, bardzo duże. Baron z Pyckalem znowuż Ogierów dosiedli. Gonzalo kapeluszem powiał, konie zachrapały. Pyckal do mnie galopem nadbieżał, konia zdarł, mnie z konia pistolety podał; a Puto ponownie kapeluszem powiał. Tomasz spokojnie na miejscu swojem stał i czekał. Ja pistolety nabijam… i kule w rękaw, w zarękawek. Dopiroż pistolet Tomaszowi wręczyłem, ale pusty, drugi zaś takiż pusty pistolet Pyckal Gonzalowi wręczył. Gdy na bok ustępowaliśmy, zawołał Baron:

– Ognia! Ognia!… ale krzyk jego Pusty, bo i lufy puste. Gonzalo kapelusz swój o ziemię cisnąwszy, pistolet podniósł i wypalił. Huk po łące się rozszedł, ale Pusto. Wróble tam na krzaczkach przysiadały (tłuściejsze niż u nas) ale się spłoszyły; tyż i krowa.

Tomasz widząc, że jego kula Gonzalowa ominęła (a bo jej nie było) broń swoją podniósł i długo, długo mierzył; ale i nie wiedział, że mierzenie jego Puste. Mierzy, mierzy, strzela, ale cóż, pusto, pusto; i z puku jego i nic oprócz huku. Tu słonko już się nieco wzbiło, przygrzewać jęło (bo mgły się rozeszły), a tu zza krzaka krowa wylazła; Gonzalo kapeluszem powiał; a z dala, zza krzaków, Kawalkada się ukazała; i najprzód więc dwóch Forysiów, z których jeden, dwa, a drugi cztery miał charty na postronku, w ślad za niemi Damy i Kawalerowie w szumnym korowodzie jadą, pogadują, podśpiewują… i otóż tak przejeżdżają, przejeżdżają, pierwszy zaś z prawej strony JW. Poseł w myśliwskim rajtroku, na ogierze dużym, srokatym, dalej Radca a obok Pułkownik. Jadą, jadą, a niby nic, za szarakiem, choć to, panie, pusto bo szaraka nie ma… i tak, panie, z wolna przejeżdżają.

Tożeśmy się na nich zagawronili, a głównie Tomasz. Ale przejechali. Dopiroż pistolety nabijać, ja kule w rękaw, ognia, ognia, Gonzalo kapeluszem powiał, pali z pustej lufy, ale nic; i Tomasz broń podnosi, celuje, celuje, celuje… o, jak on celował! O, jak on Celował długo, długo, pilnie, a tak już usilnie, tak strasznie celował że, choć Pusta Lufa, skurczył się, zmartwiał Puto, a już i mnie się zdawało że nie może być aby Śmierć z ty Lufy nie wypadła. Huknął. Ale z huku jego i nic oprócz puku. Gonzalo kapeluszem Wielkim Czarnym powiał, Pyckal, Baron konie zdarli, aż na zadach siadły, do mnie zaś dr Garcyja przystąpił i prosił, żeby pośpieszać, bo ma Cesją.

Wtenczas dopiero ja się mało za głowę nie złapałem! I zaraz jasnem mnie się stało, żeśmy jak w potrzask wpadli a wcale tu końca żadnego nie może być i Pojedynek ten wcale skończyć się nie może; bo przecie on do krwi, a jakże tu krew wystąpi jeśli bez kul pistolety? A toż to niedopatrzenie, pomieszanie nasze, pomyłka nasza, żeśmy to przy układaniu warunków przegapili!!! Przecie oni tak przez dzień cały i noc i dzień następny i dalszą noc i dalej przez dzień cały pukać mogą, bo ja im wciąż Kule w Rękaw i ognia, ognia, i tak bez końca, bez wytchnienia! Boże, co robić, co począć! Ale wystrzelił Gonzalo! Strzela Tomasz! I Kawalkada z dala, za krzakami się ukazała, więc Damy i Kawalerowie, a tyż charty, i jadą z wolna truchtem, albo stępa, pierwszy JW. Poseł, dalej Radca z Pułkownikiem i jadą za szarakiem (choć szaraka nie ma) przejechali…

Gonzalo kapeluszem powiał. Tomasz pistolet do oka podniósł. O, jak on celował! Boże, Boże, Boże, z całej duszy swojej, z mocy swojej, z całej ty jakiejś uczciwości swojej… i brew marszczy… oczy się jemu zmrużyły… a już Celuje, tak Celuje, że Śmierć, Śmierć, Śmierć pewna krwawa, tu Śmierć, Krew być musi! Huknął. Ale puknął. I pukiem pustym chyba sam siebie zabija. Powiał Puto czarnym kapeluszem.

I Kawalkada się ukazała, a tym razem bliżej choć niby nic, między sobą rozmawiają, pogadują, pokrzykują, za szarakiem, za szarakiem jadą! Aż tu Pyckalowy ogier ogiera, na którym Baron siedział, w zad ugryzł. W zad ugryzł! Baron jego trzepnął, ale trzepnął jego Pyckal; więc Baron jego z konia w łeb, bez łeb, a Pyckal w łeb! Kwiknęły ogiery.

My do nich. Ale już poniesły, po łące latają! Baron spadł! A tyż widzę że tam konie w Kawalkadzie chrapią, kwiczą i Damy spadają. Wtem psów, chartów ujadanie wściekłe słyszeć się dało i krzyk, jęk, oj, chyba kogoś dopadły, tarmoszą! My, pojedynek porzucając, za krzaki na pomoc pobieżymy, tu konie, Ogiery wszystkie, na kieł biorą, gryzą się, kwiczą… a pod psami nie kto inny, tylko lgnąc z Psami się przewraca, od nich kąsany, szarpany! Wrzask ludzki, psów charczenie, dławienie, lgnąca jęk, koni galop, dam pisk, mężczyzn głosy, w dantejską zlały się symfonią.

Tomasz „Pistolet, pistolet" zawołał i mnie z ręki pistolet wyrwał, strzela do psów; ale pusta lufa.

Wtenczas Gonzalo na tych Psów się rzucił, a z gołemi rękami, tylko z krzykiem strasznym, niebogłośnym… i, pośród nich upadłszy, z niemi tarzać się zaczął, z wrzaskiem, z tarmoszeniem, ich od Ignaśka swego odrywając, jego ciałem swojem, ciałem zasłaniając!

A już i forysie na psów z postronkami, z batami, z czem kto miał; inni tyż skoczyli. A tak tych Psów odgonili.