– Oj nie ściskaj, nie ściskaj, ściskaj, ściskaj, ściskaj! Jak oparzony od szyi jego odskoczyłem:
– O! zawołałem. – Strzeż się, gadzino, bo ja z tobą się policzę! A wtenczas on wykrzyknął:
– Synczyzna, Synczyzna! Ja oniemiałem. A on znowu:
– Synczyzna, Synczyzna, Synczyzna! – krzyczał na cały głos, aż imię to dom cały, zda się, wypełniło i na Lasy, na Pola uderzyło; i znów „Synczyzna" krzyczał, jak opętany… Gdy tak krzyczy, ja Chodzić zacząłem i już do Chodu mego, w Chód mój uderzyłem! On dalej krzyczy:
– Synczyzna, Synczyzna, Synczyzna i Synczyzna i Synczyzna i Synczyzna! Chód mój od krzyków jego coraz się stawał potężniejszy i już tak Gwałtowny, tak Potężny, że chyba dom cały rozsadza razem z Krzykiem jego!
Wtem patrzę, nikogo nie ma. Uciekł, szelma, widocznie krzyków się przestraszywszy swoich, a mnie samego zostawił, tylko z Chodem moim. Przerwałem Chodzenie. Sala duża, przedmiotami rozmaitymi wypełniona, ale jedno na drugie, jedno z drugim, tam Tryptyk pod Wazą, ówdzie na Kandelabrze Dywan, Fotel na Krzesełku, z Maszkarą Madonna… i Burdel, Burdel, Burdel, a już bez żadnego wstydu jedno z drugim się parzy jak popadnie, burdel. Piski też, skowyty, szurgoty wszelkich zwierząt, które za sobą latały tam po kątach, za firankami, kanapami i, zamiast żeby Pies za Suką, to Pies może z Kocicą, albo z Wilczycą, z Gęsią, kurą, może ze szczurzycą Rozpłomieniony, Rozogniony i Suka z Chomikiem, Kot z Wydrą, Szczur z Krową może, a już wesele, Burdel, Burdel i Wesele, a nic, a nic, a niech tam, a jazda! Jezus Maria! Chryste Miłosierny! Matko Boleściwa! A tu przede mną z jednej strony Synobójstwo, z drugiej Ojcobójstwo!
Otóż pewnem było, że Stary w zawziętości swojej przysięgę swą spełnić gotów, lgnąca nożem albo i nie nożem pchnie… a też pewne, oczywiste, że nie na wiatr słowa Gonzala, i że on Sposób na lgnąca ma, żeby go do ojcobójstwa przywieść… a tak bez zabójstwa chyba tu obyć się nie mogło i tylko w tym rzecz, czy zabójstwo owe Ojcobójstwa czy też Synobójstwa postać przyjmie… Ja przed Tomaszem, ojcem moim, na kolana padać chcę… ale znów krzyk Gonzala „Synczyzna, Synczyzna", mnie w uszach rozległ się, uszy rozsadzając, więc z kolan zrywam się do Chodu mego, w Chód uderzam, Chodzę Chodzę i chyba dom cały rozwalam, starego zabijam! Cóż mi stary! Starego zarżnąć, zakatrupić! Starego gdzie dopaść, zdusić, Starego niechby młody zdusił! Wiecznież tedy Ojciec Syna będzie rżnąć? Nigdyż Syn Ojca? Chodzę tedy i Chodzę. Ale gdy tak Chodzę, chód mój jakby dokądś iść zaczął i dokądś mnie wiódł (choć sam nie wiem dokąd)… tam zaś lgnąc gdzieś, uśpiony, leży… owóż Chód mój chodzi i chodzi i chodzi, a tam lgnąc… i Chodzę, a tam lgnąc gdzieś w pokoju, który jemu Gonzalo wyznaczył… wiec myślę, co tak Chodził będę, do lgnąca pójdę, do lgnąca… i, gdy ta myśl mnie nawiedziła, Chód mój na kurytarz skierowałem, który do Ignacowego wiódł mieszkania; tam zaś ciemno, kurytarz, szelma, długi. Aż tu nogą na coś miękkiego, ciepłego następuję i, wspomniawszy na psy, jakie tutaj zewsząd się ukazywały, myślę: pies nie pies. Strwożony, zapałkę zaświeciłem, ale nie pies to był, tylko Chłopak duży, czarniawy, który na ziemi leży i na mnie bez słowa jednego spogląda, gały wybałuszył. Nie ruszał się. Ja przez niego przestąpiłem i dalej idę, a zapałka mnie zgasła, ale na coś nogą następuję, myślę „pies nie pies", zapałkę świcę, patrzę: Chłopak duży na podłodze leży z dużymi bosymi stopami, ze snu zbudzony na mnie spogląda. Dalej tedy idę, ale zapałka zgasła i znowuż na dwóch Chłopaków nastąpiłem, z których jeden biały, Ryżawy, drugi drobniejszy, chudy, a obaj na mnie spoglądają, ale nic nie mówią, tylko na drugi bok się przewrócili.
Idę dalej. Kurytarz długi. Pojąłem, że tutaj Parobcy zatrudnieni przy gospodarstwie legowisko swoje na noc mają… co mnie i zdziwiło, bo właściwsze byłoby gdyby w zabudowaniach folwarcznych jaka im sionka wyznaczona była… ale już to każden gospodarz wedle swojej głowy rządzi i Kiepska Rada od Pana Sąsiada. Jednakowoż od tych Chłopaków nadmiaru jakaś mnie obrzydliwość zdjęła, aż splunąłem, ale myślę a na coś ty splunął? I, stanąwszy, zapałkę nową zaświeciłem Jakoż tam Chłopak czarniawy, dość duży, leżał, na którego ja, nie chcąc, naplułem i jemu po uchu plwocina ściekała On nic nie mówi, tylko na mnie spogląda. Zapałka mnie zgasła W gniew wpadłem i myślę: co ty się będziesz we mnie Wlepiał, gdy na ciebie Pluję… i drugi raz na niego naplułem Ale nic, cicho, nie rusza się… Zapałkę tedy zaświeciłem i widz że leży a plwocina moja jemu ścieka. Ale zapałka zgasła, a j myślę, cóż do wszystkich diabłów, ścierwo, to ja pluję na ciebie a ty nic, draniu, łajdaku, to jeszcze raz ci Napluję w pysk w mordę, żebyś wiedział!… I Naplułem, ale, gdy zapałkę zaświeciłem, widzę, że leży, nic, na mnie spogląda. I zgasła zapałka, a ja już na głos powiadam:
– Ty taki owaki, już ty mnie ścierwo, draniu, nie przemożesz, a może ty myślisz, że ja pluć przestanę, ale niedoczekanie twoje, już ja ci Napluję i pluć będę, ile mnie się zachce! Jakoż mu Naplułem, ale ani się ruszy i, gdym zapałkę zaświecił, widzę, że na mnie spogląda. Myśl więc taka moja:
– A może on myśli, że ja tak dla przyjemności, dla Rozkoszy mojej?… I, zdrętwiawszy, dłuższy czas na nic zdobyć się nie mogłem i stoję, stoję, on leży, leży i nic, nic, czas mija, upływa… aż wreszcie skoka przez niego dałem, uciekam jak od Morowej Zarazy i pędzę, lecę, o ścianę jakąś się rozbijam, do pokoju jakiegoś czy też sionki wpadłem i stanąłem… bo czuję, że znowuż coś przede mną leży. Cholera, draństwo, jeszcze jeden, a toż końca nie ma, a toż ja ci mordę rozkwaszę… i zapałkę świcę. Owóż na łóżku przy ścianie lgnąc leży, goły jak go matka porodziła, snem zdjęty i nic, śpi, oddycha. Ujrzawszy go, zmartwiałem. Owóż to z pozoru jak przyzwoite spał chłopię. Ale gdy on śpi, w nim śpi Łajdactwo i, o Boże, Łajdak on, nic innego, Łajdak, Łajdak, do Łajdactwa wszelkiego sposobny, a niechby tylko mu popuścić, on by Łajdakiem stał się jak tamte Łajdaki!
Ranek dnia następnego gorętszy jeszcze od poprzedniego popołudnia się okazał i powietrze duszne, wilgotne; od czego poty silne, koszula mokra. Do tego duchota nieznośna na pierś, na rozum, a po kościach, mięśniach wszystkich, darcie, które do nieustannego przeciągania się, rozciągania zmuszało. I tak my niemrawo w tym poranku się babrzemy, ledwie z łóżek powstajemy, z Gospodarzem się witamy i śniadanie, ciężko dysząc, spożywamy. Gonzalo, w szlafroku porannym, Ażurowym, Safianowym i w ciżemkach, piżmem silnie w nosie wierci, a dłonią białą, wypieszczoną, paluszki białe, cukrowe, do kawy podsuwa. Piesków, psów rozmaitych dużo… ogonem, jeśli który ma, to myrda. Jemy co dają, chwalemy! A Bajbak znów stoi i znowuż do lgnąca ciut, ciut się Rusza, a właśnie jakby jemu na fujarce Ruchami swoimi przygrywał, ale tak nieznacznie, tak subtelnie, że i nie wiadomo czy on to do lgnąca robi, czy może i bez intencji żadnej mimowolnie tak oko mruży lub z nogi na nogę przestąpi. Wszelako tak zręcznie a melodyjnie ten Błazenek Horacjo z każdym lgnąca poruszeniem się na boku łączył, że nic innego, jak tylko na flecie przygrywa. I sam Gonzalo to spostrzegł, bo mówi:
– Przyjemniej jeść przy leśnym graniu.
Tomasz, któremu przez tę noc chyba ze dwa krzyżyki przybyło, spod powiek opadłych wzrokiem Siwym, zapadłym. a prawie przedwiecznym na te igraszki spogląda… ale nic nie mówi… i tylko „Owszem" powiada „tej niewdzięczność: Gospodarzowi naszemu okazać nie chcę za Gościnność jego żebym tu dni kilka z Synem nie został; a sprawy, choć pilne poczekać mogą". Zdziwił się Ignacy, oczy wybałuszył (zaraz tyż Bajbak, stowarzyszając się z oczami jego, z nogi na nóg s przestąpił) ale Gonzala nadzwyczaj to Tomasza postanowieni ucieszyło i wykrzyknął:
– Szczęsnaż to godzina! Toś m przyjaciel! Chodźmyż tedy do ogrodu, kości rozruszać. Chodź chodźże Ignasiek, zobaczymy kto w Palanta lepszy, a WPanóv starszych Dobrodziejów proszę i upraszam żebyście sędziami zręczności naszej byli! Piłkę z szafy wydobył, nią w lgnąc cisnął. Zarumienił się lgnąc, Bajbak ślinę przełknął; ale już do ogrodu idziemy, a za nami pieski.