Выбрать главу

– Czekajże – rzekł Radca – czekajże… Już my im pokażemy! Ale stojemy. Szepnął do mnie Radca blady i spotniały:

– Pokażże co, g…rzu, tym g…rzom, bo wstyd będzie Mówię jemu:

– G…rzu, co ja im pokażę? A za mną Mi stoją i widząc, że nikt na mnie uwagi nie zwraca chyba mnie za g…rza mają, źli jak diabli, chybaby mnie w łyżce wód utopili! Diabła tam, diabła tam, diabła tam! Ki diabeł! G chyba Niedobrze! Aż tu widzę, że nowe osoby wchodzą, a n byle jakie, bo zaraz ku nim Ukłony, Honory powiały.

Owoż pierwsza szła dama w gronostajowej pelerynie z piórami strusiemi, pawiemi i z dużą sakiewką, tuż obok kilku Lizusów, a za Lizusami kilku Sekretarzów, dalej kilku Skryba i kilku Błazenków, którzy w bębenki uderzali. Tyż między niemi człek Czarno Ubrany, a widać znaczniejszy, bo gdy wszedł, głosy słyszeć się dały: „Gran escritor, maestro", „Mi estro, maestro"… i z tego podziwu chybaby na kolana padł lecz ciasteczka jedli. Zaraz tyż koło słuchaczów się wytoczył on zaś pośrodku silnie Celebrować zaczął.

Człowiek ten (a pewnie tak dziwnego człowieka ja pierwsi raz w życiu oglądałem) nadzwyczaj był wydelikacony, a do tego jeszcze siebie delikacił. W sakpalcie, za dużemi czarnemi okularami, jak za płotem, od wszelkiego świata odgrodzeni wokół szyi szalik jedwabny w groszki półperłowe, na rękach rękawiczki czarne, zefirowe, półpalcowe, na głowie kapelusz czarny półrondowy. Tak opatulony i odosobniony, coraz z wąskiego pociągał flakonu, albo chusteczką czarną się ocierał i wachlował. W kieszeniach papirów pełno, skrypta które nieustannie gubił, a pod pachą książki. Inteligeni nadzwyczaj subtelnej, którą w sobie wciąż subtylizował, destilował, w każdem odezwaniu się swojem tak inteligentnie inteligentnym, iż kobit i mężczyzn zachwycone cmoki wywoływał (choć to Skarpetki, krawaty sobie oglądają). Głos swój nieustannie ściszał, ale, im ciszy, tym właśnie donośniej, bo inni, ściszając się, jeszcze bardziej go nasłuchiwali (choć i nie słuchają); i tak on w Czarnem Kapeluszu zdawał się w Ciszę Wieczną swoją czeredę prowadzić. Do książek, notat swoich zaglądając, je gubiąc, w nich się tarzając, nurzając, on cytatami rzadkiemi myśl swoją okraszał i z nią tam sobie dokazywał, a już do siebie, jakby na odludziu. I tak w sobie papirem i myślą kaprysząc się, coraz inteligentniej był inteligentnym i ta inteligencja jego, sama sobą pomnożona i sama na sobie okrakiem, tak już Inteligentna stawała się, że Jezus Maria!

A tu Pyckal, Baron mnie do ucha:

– A huź, huzia! Tyż i Radca z drugiej strony:

– Huź, huzia, bierz go, huzia! Powiadam:

– Ja nie pies. Szepnął Radca:

– Bierz go, bo wstyd, bo to ich Najsławniejszy Pisarz i nie może być, żeby tu z nim Celebrowali gdy Wielki Pisarz Polski Geniusz jest na sali! Ugryź go, g…rzu, geniuszu ugryź, bo jak nie, my ciebie ugryziemy!… Jakoż za mną cała moja czereda stoi… Poznałem, że innej rady nie ma, tylko ja jego ugryźć muszę, bo mnie Swojacy spokoju nie dadzą; a już, jeślibym ja tego Bawołu ugryzł, sam bym Lwem na placu ostał. Ale jak ugryźć, gdy bestia jak z książki marcypani, marcypani, że aż mgliło, i coraz inteligentniej jest inteligentnym, subtelniej subtelnym…

Odezwałem się tedy do sąsiada, a dosyć głośno, żeby to mnie słyszał.

– Nie lubię ja gdy Masło zbyt Maślane, Kluski zbyt Kluskowe, Jagły zbyt Jaglane, a Krupy zbyt Krupne.

Odezwanie się moje w powszechnym ściszeniu jak trąba zabrzmiało i na mnie powszechną uwagę zwróciło, a ów Rabin celebracją swoją przerwał i na mnie okulary nastawiwszy, niemi spoglądał z ciemni swojej; potem zaś zagadnął po cichu sąsiada, kto zacz… Powiada sąsiad, że Cudzoziemski Pisarz, więc trochę się stropił i pytał, czy Anglik, Francuz, lub może Holender; ale sąsiad jemu powiada, że Polak. – Polak – zawołał – Polak, Polak, Polak… i dopiroż, kapelusza poprawiwszy, nogę sobie silnie rozgrymasił, a potem w notatkach swoich, w papirach pogrzebał i rzecze, ale nie do mnie, tylko tam do Swoich:

– Tu powiadają, że masło maślane… Myśl, owszem, ciekawa… ciekawa myśl… Szkoda że niezbyt jest nowa, bo to już Sartoriusz powiedział w swoich Bukolikach.

Cmokać poczęto, odpowiedź jego smakując, jakby to najprzedniejsze marcepany były. Wszelako, cmokając, jak gdyby własnem cmokaniem gardzili i z tegoż powodu im się cmokanie j rozłazi. Gdy on do Swoich się zwrócił, ja w gniewie do Moich się zwróciłem i powiadam:

– A mnie po diabła co Sartoriusz powiedział, gdy Ja Mówię?!

Owóż moi mnie zaraz poklask dali:

– Cześć, cześć Mistrzowi naszemu! Dobrze mu się odciął! Niech żyje Gombrowicz Geniusz! Ale przyklaskują, a jakby przyklaskiem swojem pogardzali… i zaraz się rozlazł. Wtenczas tamten w książkach, papirach pogmerał, kiełbasząc silnie nogę, a wciąż tylko do Swoich się zwracając:

– Tu powiadają, że co mnie Sartoriusz gdy Ja Mówię. A to wcale niezła myśl i można by ją z rodzenkowem sosem podać, ale z tem bida, że już Madame de Lespinasse coś podobnego powiedziała w jednym z Listów swoich, i Znowuż cmokają, smakują, choć Cmokiem, Smakiem swoim pogardzają… i w roztargnieniu on im się rozłaził. Ja więc do Swoich się zwracam, żeby jemu co dobrze powiedzieć a tak ugryźć, żeby już się jemu szczekać odechciało! A tu widzę: moi jak ogień czerwoni; czerwony więc, jak burak, Radca, czerwony Pyckal wraz z Baronem, a Cieciszowski silnym rumieńcem po uszy się oblał i tak stoi! O Boże, co to, dlaczego tak nagle spłonęli, przecie przed chwilą jeszcze Uwielbiali, skąd taka przemiana… ale nic, stoją, czerwienią się… Mnie jakby kto w pysk strzelił od Rumieńca Swojaków, który też tak mnie Zarumienił, że z nagła przed ludźmi cały czerwony się stałem jak w Koszuli! A diabła, diabła tam! Już nawet mnie się uszy sczerwieniły!

Owóż to Męka moja, że ja, jak g…rz, czerwony, i jakbym z czapką w garści pod płotem boso stał; a już najgorsze, że nie z przyczyny jakiego wstydu mojego, a tylko Rumieńca cudzego, choć to i Swojskiego. W strachu wiec że ja za sprawą tych to g…rzów moich co mnie za g…rza maja, g…rzem przed g…rzami tamtemi wypadnę, a już chcąc tego g…rza pogrążyć, krzyknąłem:

– Ci… g… g…

Odpowiedział:

– Owóż to wcale niezła Myśl i z grzybkami dobra, tylko ja nieco przysmażyć i śmietanki podlać; ale cóż kiedy już przez Cambronne'a powiedziana… i, w sakpalcie swoim się zamknąwszy, nogę rozkaprysił.

Ja się bez słowa zostałem! A bo już języka w gębie zapomniałem! A łajdak, tak mnie oniemił, że i słów nie miałem, bo co moje nie Moje, podobnież Kradzione!

Stoję więc przed ludźmi wszystkimi, a tam z tyłu moi mnie kuksy dają, ciągną, odciągają i chyba czerwoni, czerwoni… Tu zaś, przede mną, tamci oklask cudakowi swemu dają, choć zarazem, jakby oklask swój lekceważyli, skarpetki, koszule, spinki sobie oglądają. Już na nic nie bacząc, wszystko porzucając, od hańby mojej, wstydu uciekając, ja do drzwi przez całą salę iść zacząłem i Uchodzę! Uchodzę, bo do diabła wszystko i diabli, diabli, wszystko diabli wzięli! Uciekam, uchodzę! Aż tu, gdym w jawnej ucieczce mojej prawie do drzwi doszedł,,, znów diabli mnie biorą, diabli, i myślę, że co ty będziesz do diabła uciekał, co będziesz uciekał! Zawróciłem i wracam, idę przez cały salon, a wszyscy się przede mną rozstępują! A diabli, diabli, a niech to diabli, Szatani!

Idę tedy, a byłbym pysków porozbijał! Ale, jakem już do ściany doszedł, znowu zawróciłem i z powrotem do drzwi iść zacząłem, bo myślę sobie: lepiej nie bić. Gdy zaś już prawie do drzwi dochodziłem, znowuż zawróciłem (bo już mnie się Chód w przechadzkę jakąś po tym salonie przemieniał) i znów przez salę idę… Powszechne więc osłupienie, gęby porozdziawiano, patrzą, a może mnie za półgłówka mają, ale diabli, diabli, o nic nie dbam, a Chodzę, jakbym tu sam był, jakby nikogo nie było! A chód coraz silniejszy, Potężniejszy… i tak już diabli, diabli, Chodzę i Chodzę i Chodzę, a już Chodzę, Chodzę, i Chodzę i Chodzę…