Выбрать главу

– Zabiłem go o piątej, inspektorze. O piątej! Musli mi pan wierzyć!

Płaczący mężczyzna stanowi zowsze przykry widok, tym bardziej dla dżentelmena urodzonego na Wyspach Brytyjskich. Brett zmarszczył swój różowy króliczy nos i odwrócił się bez słowa.

* * *

Nie przebywałem już w siedzibie policji, lecz w prawdziwym więzieniu i moja celo spełniała wszelkie warunki pomieszczenia przeznaczonego dla więźniów.

Pies, gdy czuje, że umiera, kuli się w głębi własnej budy i z łbem opartym o swe przednie łapy czeka, aż nadejdzie ostatni moment. Położyłem się na brzuchu na wąskim żelaznym łóżku i czekałem, aż nadejdzie moja chwila. Ogarnął mnie dziwny spokój. Marjorie i jej czary, angielscy sędziowie i ich wyroki znalazły silę na drugjim planie. Stanąłem twarzą w twórz z własnym sumieniem, czyli z własną zbrodnią. Nie miałem wątpliwości, że działałem z premedytacją. Czułem jeszcze w ręku dotyk rewolweru. Widziałem wykręconą twarz Faulksa. Zabiłem z nienawiści. A krzyk rozpaczy Marjorie nie miał właściwie żadnego wpływu na moje postępowanie.

Od pierwszej chwili swego istnienia byłem zabójcą, jeżeli bowiem wystarczają trzy sekundy, aby nim zostać, to oznacza, że było się nim potencjalnie od momentu przyjścia na świat.

– A więc niech mnie powieszą, będzie wreszcie spokój – westchnąłem.

* * *

Spałem jeszcze głębokim snem, gdy rankiem następnego dnia wszedł strażnik, aby mnie obudzić. Powiedział, co mnie nieco zdziwiło, żebym się porządnie umył. Ogoliłem się dokładnie i zostałem zaprowadzony do gabinetu dyrektora. Czekali tam na mnie Brett i dwaj. jego ludzie. Ucieszyłem się na ich widok.

– Czy zaszło coś nowego, inspektorze?

Był jeszcze bardziej zasępiony niż zazwyczaj. Czoło przecinała mu fioletowa pręga powstała na skutek noszenia zbyt ciasnego kapelusza. Miał na sobie jasnoszary garnitur, co skłoniło mnie do spojrzenia przez okno – pogoda była śliczna.

– Pójdzie pan z nami, bo musimy jeszcze coś sprawdzić – odparł udzielając w ten sposób odpowiedzi na moje pytanie.

Jeden z jego ludzi zbliżył się do mnie z kajdankami w dłoni, ale Brett powstrzymał go ruchem ręki. Szybko włożyłem ręce do kieszeni.

Na dziedzińcu wsiedliśmy do wysłużonej czarnej taksówki. Jeden z inspektorów usiadł za kierownicą. Brett usiadł obok mnie, zaś jego drugi współpracownik obok kierowcy. Dopiero wówczas zauważyłem, że ten drugi ma pod marynarką biały kitel.

– Dokąd jedziemy?

– Sam pan zobaczy

Brett oddychał głośniej niż zazwyczaj. Musiał ogolić się naprędce, bo pod brodą były widoczne kępki zarostu. Samochód jechał szybko. Ulice były jeszcze prawie puste. Rozpoznawałem jakieś skrzyżowania, jakieś pomniki. Edynburg tak mi utkwił w pamięci, że miałem wrażenie, iż przebywałem w nim przez wiele lat. Jechaliśmy stromą ulicą wzdłuż pagórków Princess Garden. Pewnie chodzi o wizję lokalną, pomyślałem sobie. Perspektywa tego przygnębiła mnie, gdyż nie byłem w stanie wyobrazić sobie uczestniczenie w parodii tak ohydnej sceny. Tym bardziej że zakładała obecność Marjorie u boku policjantów.

Samochód jednak zamiast zatrzymać się przy parku, pomknął dalej. Przez jakiś czas jechaliśmy Princess Street, a następnie, po objechaniu dobrze oznakowanego ronda, skręciliśmy w prawo. Ulica, w którą wjechaliśmy, była szeroka, krótka i cicha, po obu jej stronach stały szare domy. Kierowca zatrzymał się przy czarnej kracie, między dwoma podjazdami. Zachowanie się policjantów było dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Siedzący obok kierowcy w chwilę po zahamowaniu wozu wysiadł i wszedł do najbliższego domu. Kierowca zapalił, natomiast Brett pilnie przyglądał się zawijasom wzoru obicia przednich siedzeń.

– I co teraz? – zapytałem błagalnym tonem.

Mój sąsiad wzruszył jedynie ramionami.

– Dlaczego pan nic nie mówi, inspektorze? Czy sądzi pan, że mam nerwy ze stali?

– Nie mam panu nic do powiedzenia, mister Valaise!

W skupieniu patrzył na bramę domu, do którego wszedł jego współpracownik w białym kitlu. Uczyniłem to samo. Na tej czynności minął nam co najmniej kwadrans. Czy rzeczywiście, w tym przeklętym mieście muszę zawsze na coś czekać? Czy mając powróz na szyi będę musiał również cierpliwie czekać, aż zapadnia otworzy się pod moimi stopami?

Wreszcie na progu domu zjawił się z powrotem ten drugi glina. Nie był jednak sam. Obok niego stał mężczyzna. Wysoki facet o bladej twarzy i ciemnych włosach. Na jego widok wszystko dookoła zaczęło wirować. Mimo szeroko otwartych ust nie byłem w stanie wyrzec ani słowa.

Chciałem wyciągnąć rękę, ale była ciężka jakby odlano ją z ołowiu.

– Czy coś panu dolega, mister Valaise? – zapytał Brett swoim spokojnym głosem, w którym kryła się lekka ironkj.

– Ten mężczyzna! To on! – wykrztusiłem ochryple.

– Jaki on?

– To przecież Nevil Faulks!

ROZDZIAŁ XXII

To, co odczuwałem, było zupełnie niepojęte. Nie byłem w stanie wyrazić swego niedowierzenia, swego przerażenia i swej nadziei. Bałem się, że się mylę, i zastanawiałem się, czy nie straciłem zmysłów. Ogarnęła mnie chęć przyjrzenia się temu mężczyźnie z bliska. Brett zatrzymał mnie w chwili, gdy już chciałem wyskoczyć z wozu.

– Proszę się uspokoić. – W jego zazwyczaj szorstkim głosie było obce mi dotychczas ciepło. – Spodziewałem się takiej reakcji z pana strony – dodał.

Przez ułamek sekundy znowu odtworzyłem scenę zbrodni. Fauiks wyzywający i okrutny z rewolwerem w ręku. Nasza krótka walka i duszenie Marjorie. I ta kula, która trafiła go wprost w głowę. Jego czaszka natychmiast przybrała ohydny, krwawy wygląd. Leżał na trawie, martwy! Padł natychmiast. Był tam też nad ranem, mokry od deszczu, zesztywniały, z zakrzepłą krwią. Nie, ten człowiek, który teraz szedł ulicą i od którego nie mogłem oderwać wzroku, nie mógł być Neviłem Faulksem. To był jego bliźniak. Albo duch… Ałe nie mógł być tym mężczyzną, którego zabiłem i pochowałem w czarnej ziemi pod trawnikiem.

– Chodźmy za nim – błagałem – chcę mu się przyjrzeć z bliska.

– Zobaczy go pan później, mister Valaise. Mój zastępca prowadzi go do mojego gabinetu, gdzie przyjrzy mu się pan do woli. Zanim się to stanie, będę musiał z nim porozmawiać…

– To nie jest Nevil Fauiks, prawda?

– Rzeczywiście, to nie jest Nevil Fauiks.

– To jego brat?

– Też me. Ten człowiek nazywa się William Brent.

– Podobieństwo jest obłędne.

– Wcale tak nie myślę.

– Przysięgam panu, że tak!

– A ja panu przysięgam, że nie. Obaj są wysocy i szczupli, ale na tym kończy się ich podobieństwo. Brent, w odróżnieniu od Faulksa, nie jest nawet brunetem.

Rzuciłem jeszcze raz okiem na oddalających się mężczyzn.

– Ależ tak, niech pan spojrzy: ten mężczyzna ma ciemne włosy!

– Bo są farbowane!

Inspektor wyjął z wewnętrznej kieszeni jakiś plik papierów, które wypychały mu marynarkę.

Czego tam nie było – wycinki z gazet, okólniki pisane na maszynie, jakieś listy i zdjęcia. Brett wziął do ręki jedno z tych zdjęć i pokazał mi je. Była to twarz ascetycznego mężczyzny, o czarnych jak węgel brwiach i silnie wystającej grdyce.

– Przedstawiam panu świętej pamięci Nevila Faulksa, mister Valaise.

Pokręciłem głową.

– Nie, inspektorze! Myli się pan: nigdy nie spotkałem tego mężczyzny.

– Owszem, spotkał go pan. To było wtedy, gdy czatując na Marjorie Fauiks, widział ją pan po drugiej stronie ulicy idącą ze swym mężem. Powiedział mi pan, że wówczas przeszła przez jezdnię, aby się do pana zbliżyć. Ale pan patrzył tylko na nią. Dla pana jej towarzysz był wyłącznie plamą, poza tym nie chciał pan, żeby pana dostrzegł. Nigdy człowiek nie przygląda się dokładnie ludziom, przez których sam nie chce być zauważony.