— No cóż, to oczywiste — odparła Daise. Wsparłszy grube pięści na obfitych biodrach, wbiła prowokujący wzrok w pozostałe Wiedzące, czekając, czy jej zaprzeczą. — Tyleż samo powiedziałam, nieprawdaż? Ta dziewczyna mówi do rzeczy. To samo orzekłam, kiedy po raz pierwszy tu przyjechała. Ta dziewczyna ma głowę na karku, tak mówiłam.
Edelle pociągnęła nosem.
— Czy ktoś powiedział, że ona nie ma głowy na karku, Daise? Ja tego nie słyszałam. Radzi sobie znakomicie. — I, zwracając się do Faile, dodała: — Doprawdy, radzisz sobie znakomicie.
Milla dygnęła.
— Dziękuję ci, lady Faile. Ja to samo mówiłam pięćdziesięciu ludziom, ale z twoich ust to jakoś... — Głośne chrząknięcie ze strony Daise kazało jej umilknąć; tym razem posunęła się za daleko. Milla poczerwieniała na twarzy.
— Znakomicie uszyte, moja lady. — Elwinn pochyliła się do przodu, by przejechać palcem po wąskiej, dzielonej spódnicy do konnej jazdy, ulubionej przez Faile. — Jest jednak w Deven Ride pewna taraboniańska szwaczka, która potrafiłaby uszyć dla ciebie coś jeszcze lepszego. Nie masz chyba nic przeciwko, że to mówię. Zamieniłam z nią słowo, więc teraz szyje same przyzwoite suknie, chyba że idzie o mężatki. — Na jej twarzy znowu pojawił się macierzyński uśmiech, pobłażliwy, a jednocześnie twardy jak stal. — Albo dla tych, które mają zalotników. Piękne rzeczy szyje. No jakże, dla niej praca u ciebie, z twoją karnacją i figurą, byłaby przyjemnością.
Na twarzy Daise wykwitł uśmiech pełen samozadowolenia, jeszcze zanim tamta skończyła mówić.
— Therille Marza, z Pola Emonda, już szyje pół tuzina sukien dla lady Faile. A także przepiękną szatę.
Elwinn zesztywniała, a Edelle wydęła wargi; nawet Milla wyglądała na zasępioną.
Jeśli chodzi o Faile, to audiencja dobiegła końca. Szwaczki Domani wymagały stanowczej ręki i stałego nadzoru, bo inaczej ubrałyby ją jak na dwór w Ebou Dar. Ta szata to był pomysł Daise, która wystąpiła z nim zupełnie znienacka, i nawet jeśli została uszyta w saldaeańskim stylu, a nie na modłę obowiązującą w Arad Doman, to Faile i tak nie miała pojęcia, gdzie właściwie miałaby ją nosić. Jeszcze dużo czasu musiało upłynąć, zanim w Dwu Rzekach zaczną się odbywać bale albo parady. Jeśli ona zostawi Wiedzącym wolną rękę, to zapewne po krótkim czasie zaczną z sobą rywalizować o to, która wioska ma ją ubierać.
Zaproponowała im herbatę, dodając zdawkowym tonem, że mogłyby porozmawiać o tym, jak uspokoić nastroje ludzi w kwestii pogody. Tą propozycją ostudziła je chyba trochę zbyt brutalnie po ekstazie, w jaką wpadły podczas tych ostatnich kilku minut; wychodziły, omal nie potykając się o siebie wzajem, jedna przez drugą wymawiając się obowiązkami, które nie pozwalają im zostać.
Zamyślona odprowadziła je wzrokiem; Milla jak zwykle zamykała pochód, niczym mała dziewczynka, która się wlecze w ślad za starszymi siostrami. Być może uda się zamienić dyskretnie parę słów z członkiniami Koła Kobiet w Taren Ferry. Wszystkie wioski potrzebowały silnych burmistrzów i silnych Wiedzących, które by wspierały ich interesy. Dyskretnie i z zachowaniem wszelkich ostrożności. Kiedy Perrin odkrył, że rozmawiała z ludźmi z Taren Ferry przed wyborami na burmistrza — znalazł się człowiek z kroplą oleju w głowie, silny zdaniem jej i Perrina, więc czemu ludzie, którzy zamierzali na niego głosować, mieli nie wiedzieć, że ona i Perrin odwdzięczą się za poparcie? — kiedy odkrył... Był spokojnym mężczyzną, nieskorym do gniewu, ale na wszelki wypadek zabarykadowała się w sypialni, dopóki nie ostygł. Co nastąpiło dopiero wtedy, gdy obiecała, że już więcej nie będzie się “wtrącać” do wyborów na burmistrza, ani otwarcie, ani za jego plecami. To ostatnie zastrzeżenie było z jego strony już wybitną niesprawiedliwością. A także mogło okazać się kłopotliwe. Skoro jednak nie przyszło mu do głowy, by wspomnieć o głosowaniu w Kole Kobiet... Cóż, tylko mu wyjdzie na dobre, jeśli czegoś nie będzie wiedział. Korzystne się to okaże również i dla Taren Ferry.
Myślenie o nim przypomniało jej, co sobie obiecała. Ręka, w której trzymała wachlarz z piórek, zaczęła poruszać się szybciej. Pod względem liczby bzdurnych spraw ten dzień wcale nie zaliczał się do najgorszych; nie najgorzej też poszło z wizytą Wiedzących — nie padły pytania o to, kiedy lord Perrin może się spodziewać potomka, Światłości bądź błogosławiona! — ale być może to ten nieustępliwy upał rozdmuchał jej irytację aż do granic wytrzymałości. Perrin spełni swój obowiązek albo...
Nad dworem przetoczył się grzmot, okna rozświetliła błyskawica. Zakiełkowała w niej nadzieja. Gdyby tak spadł deszcz...
Biegła bezgłośnie dzięki nadzwyczaj miękkim trzewikom, szukając Perrina. Pragnęła dzielić z nim ten deszcz. A oprócz tego zamierzała powiedzieć kilka ostrych słów. Więcej niż kilka, jeśli to się okaże konieczne.
Perrin był tam, gdzie spodziewała się go znaleźć, aż na drugim piętrze, na zadaszonym balkonie od frontu; kędzierzawy mężczyzna o potężnych barkach i ramionach, ubrany w zwykły bury kaftan. Odwrócony do niej szerokimi plecami wspierał się o jedną z kolumn balkonu. Wpatrzony w ziemię, nie w niebo. Faile przystanęła na progu.
Znowu zagrzmiało i niebo powtórnie przeszyła niebieska smuga błyskawicy. Upalnej błyskawicy na tle bezchmurnego nieba. Nie zwiastowała deszczu. Deszczu, który zakończyłby suszę i może spadłyby śniegi. Zadygotała, mimo że po twarzy ściekały jej paciorki potu.
— Audiencja się skończyła? — spytał Perrin, a ona aż podskoczyła. Nie podniósł głowy. Czasem trudno było pamiętać, jaki ma wyczulony zmysł słuchu. Mógł zresztą poczuć także jej zapach; miała nadzieję, że woń perfum, a nie potu.
— Myślałam, że znajdę cię raczej z Gwilem albo Halem. — To była jedna z jego najgorszych wad; ona próbowała wyszkolić służących, a dla niego byli to tylko mężczyźni, z którymi można się było pośmiać i wypić kufel ale. Dobrze chociaż, że oczy mu tak nie błądziły jak tylu innym mężczyznom. W ogóle do niego nie dotarło, że Calle Coplin przyszła na służbę we dworze, bo miała nadzieję, że będzie robiła dla lorda Perrina coś więcej niż tylko słała mu łóżko. W ogóle nie zauważył, kiedy Faile przegnała Calle bierwionem.
Podeszła bliżej i wtedy zobaczyła, co go tak zaciekawiło. Na dole dwóch mężczyzn rozebranych do pasa ćwiczyło walkę na drewniane miecze. Tam al’Thor był krzepki i już siwiejący, Aram szczupły i młody. Aram szybko się uczył. Bardzo szybko. Tam był kiedyś żołnierzem i mistrzem miecza, ale teraz młodzieniec zawzięcie go atakował.
Odruchowo powędrowała wzrokiem w kierunku grupki namiotów, rozbitych pod Zachodnim Lasem w odległości połowy mili od domu, na środku pola otoczonego kamiennym ogrodzeniem. Pozostali Druciarze rozbili obóz we wnętrzu kręgu utworzonego z budowanych właśnie wozów przypominających małe domki na kółkach. Natychmiast przestali uznawać Arama za jednego ze swoich, od czasu, kiedy wziął do ręki ten miecz. Tuatha’anowie nigdy nie dopuszczali się gwałtu, z żadnego powodu. Ciekawa była, czy rzeczywiście pojadą tam, dokąd zaplanowali, gdy już zastąpią wozy spalone przez trolloki nowymi. Po skrzyknięciu wszystkich, którzy ukryli się w zaroślach, nadal było ich nieco więcej niż setka. Pewnie pojadą, a Arama zostawią — jego własny wybór. W życiu nie słyszała o Tuatha’anie, który by osiadł na stałe w jednym miejscu.
Ale z kolei ludzie w Dwu Rzekach zwykli powtarzać, że nic nigdy się nie zmienia, a wszak mnóstwo rzeczy uległo zmianie od czasu najazdu trolloków. Pole Emonda, położone na południe od dworu, w odległości zaledwie stu kroków, było teraz większe niż wtedy, gdy je zobaczyła po raz pierwszy. Odbudowano wszystkie spalone domy, powstawały także nowe, w tym niektóre z cegły, czego dotąd nie bywało. I niektóre nakryto dachówkami. Przy takim tempie, z jakim je wznoszono, dwór miał niebawem się znaleźć w samym środku wioski. Mówiło się nawet o budowie muru, na wypadek powrotu trolloków. Zmiana. Po jednej z ulic wioski gromadka dzieci goniła ogromną sylwetkę — Loial. Zaledwie przed kilkoma miesiącami na widok ogira, z jego uszami zakończonymi kępkami i szerokim nosem niemalże tej samej szerokości co twarz, połowę wyższego od normalnego człowieka, zlatywały się wszystkie dzieciaki z wioski, a za nimi ich panicznie przerażone matki pragnące je bronić. A teraz marki posyłały dzieci do Loiala, by ten im poczytał. Inni obcy przybysze w ich dziwacznie skrojonych kaftanach i sukniach także wyróżniali się wśród rdzennych mieszkańców Pola Emonda, niemalże tak samo jak Loial, a mimo to nikt nie spojrzał na nich nawet dwa razy, podobnie zresztą jak na troje Aielów mieszkających w wiosce, dziwnych, rosłych ludzi odzianych w brązy i szarości. Jeszcze przed kilkoma tygodniami były tu również dwie Aes Sedai, ale nawet ich widok nie prowokował do niczego więcej prócz pełnych szacunku ukłonów i dygnięć. Zmiana. Nad dachami widać było dwie flagi powiewające na drzewcach wkopanych na Łące, w pobliżu Winnej Jagody; na jednej widniał wilczy łeb w czerwonej obwódce, który stał się herbem Perrina, na drugim zaś purpurowy orzeł w locie oznaczający Manetheren. Manetheren zniknęło z powierzchni ziemi podczas Wojen z trollokami, przed jakimiś dwoma tysiącami lat, ale te tereny stanowiły jego część i mieszkańcy Dwu Rzek wywiesili tę flagę niemalże przez aklamację. Zmiana, ale oni tu nie mieli pojęcia jak wielka, jak konieczna. Ale Perrin ich przez nią przeprowadzi ku temu, co za nią czekało. Na pewno ich przeprowadzi, z jej pomocą.
— Kiedyś polowałem z Gwilem na króliki — powiedział Perrin. — On ma zaledwie kilka lat więcej ode mnie i zabierał mnie czasem na polowania.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, o czym on mówi.
— Gwil uczy się na stangreta. Nie pomożesz mu, jak będziesz go zapraszał na wspólne palenie fajki w stajniach i rozmowy o koniach. — Powoli wciągnęła powietrze. To nie będzie łatwe. — Masz obowiązki względem tych ludzi, Perrin. Jakby nie było ci ciężko, jakbyś tego nie chciał, musisz te obowiązki wypełniać.
— Wiem — odparł cicho. — Czuję, jak on mnie przyciąga.
Mówił głosem tak dziwnym, że aż chwyciła go za krótką bródkę i zmusiła, by na nią spojrzał. W złotych oczach, jak zawsze dziwnych i tajemniczych, czaił się smutek.
— O czym ty mówisz? Możesz lubić Gwila, ale on...
— Tu idzie o Randa, Faile. On mnie potrzebuje.
Supeł sprzecznych emocji w jej wnętrzu, którego istnieniu starała się zaprzeczyć, zacisnął się jeszcze mocniej. Wmówiła sobie, że niebezpieczeństwo odeszło wraz z Aes Sedai. Głupota. Wyszła za mąż za ta’veren, mężczyznę zmuszonego naginać żywoty ludzi z jego otoczenia, by nabrały takiego kształtu, jakiego wymagał Wzór; wyszła za mąż za ta’veren, który wychowywał się razem z dwoma innymi ta’veren, przy czym jeden z nich był Smokiem Odrodzonym. Tą właśnie jego częścią musiała się dzielić. Nie lubiła się dzielić nawet drobiną nie większą niż włos, ale w tym przypadku musiała.
— Co zamierzasz zrobić?
— Jechać do niego. — Na moment przeniósł wzrok w inne miejsce, a ona podążyła spojrzeniem za nim. Pod ścianą stał ciężki kowalski młot, a obok topór ze złowieszczym ostrzem w kształcie półksiężyca i styliskiem długości połowy kroku. — Nie wiedziałem... — Zniżył głos niemalże do szeptu. — Nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. Wyjadę dzisiejszej nocy, kiedy wszyscy będą spali. Moim zdaniem czasu nie zostało już wiele, a droga może się okazać daleka. Pan al’Thor i pan Cauthon pomogą ci w kontaktach z burmistrzami w razie potrzeby. Rozmawiałem z nimi. — Usiłował mówić bardziej beztroskim głosem, ale efekt był żałosny. — W każdym razie nie powinnaś mieć kłopotów z Wiedzącymi. Zabawne, kiedy byłem mały, Wiedzące wydawały mi się zawsze takie groźne, a one są przecież całkiem ustępliwe, jeśli postępować z nimi stanowczo.
Faile zacisnęła usta. A więc rozmawiał z Tamem al’Thorem i Abellem Cauthonem, a z nią nie? I z Wiedzącymi! Chętnie by go zmusiła, żeby choć jeden dzień pochodził w jej butach i sam się przekonał, jakie ustępliwe potrafią być Wiedzące.
— Nie możemy wyjechać tak szybko. Trzeba czasu na zorganizowanie odpowiedniej wyprawy.
Perrin zmrużył oczy.
— My? Ty przecież nie jedziesz! To będzie...! — Zakasłał, a dalej mówił łagodniejszym tonem. — Będzie lepiej, jeśli jedno z nas tu zostanie. Jak lord wyjeżdża, to lady powinna zostać i mieć nad wszystkim pieczę. To ma sens. Z każdym dniem przybywa coraz więcej uchodźców. Ktoś musi rozsądzać spory. Jeśli ty też wyjedziesz, sytuacja zrobi się gorsza nawet, niż gdyby wróciły trolloki.
Jak on mógł myśleć, że ona nie zauważy tej niezręcznej ucieczki ze stanowiska, jakie zajmował w przeszłości? Stale kiedyś powtarzał, że to a tamto będzie niebezpieczne. Dlaczego robiło jej się w środku tak ciepło i jednocześnie była taka zła, kiedy on pragnął ją chronić przed niebezpieczeństwem?
— Zrobimy to, co twoim zdaniem będzie najlepsze — odparła łagodnym tonem, a on zamrugał z podejrzliwą miną, podrapał się po brodzie, a potem przytaknął.
Teraz należało sprawić, by zrozumiał, co tak naprawdę będzie najlepsze. Przynajmniej nie powiedział od razu, że ona nie może jechać. Jak już raz się zaparł, to równie dobrze mogła próbować ruszyć z miejsca spichlerz z ziarnem, ale postępując odpowiednio ostrożnie można było zazwyczaj tego uniknąć. Zazwyczaj.
Znienacka zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła twarz do jego szerokiej piersi. Pogładził delikatnie jej włosy swymi silnymi rękoma; pewnie uważał, że tak przejmuje się jego wyjazdem. No cóż, do pewnego stopnia martwiła się. Nie tym, że ją zostawi; jeszcze się nie nauczył, co to znaczy mieć Saldaeankę za żonę. Tak im się dobrze wiodło z dala od Randa al’Thora. Do czego Smok Odrodzony potrzebował teraz Perrina, tak bardzo, że aż Perrin odczuwał to przez setki dzielących ich lig? Dlaczego tak mało czasu zostało? Dlaczego? Nienaturalny upał sprawiał, że Perrinowi koszula przylgnęła do spoconej piersi, a jej coraz więcej potu spływało po twarzy. Mimo to dygotała.