Выбрать главу

Ale z kolei ludzie w Dwu Rzekach zwykli powtarzać, że nic nigdy się nie zmienia, a wszak mnóstwo rzeczy uległo zmianie od czasu najazdu trolloków. Pole Emonda, położone na południe od dworu, w odległości zaledwie stu kroków, było teraz większe niż wtedy, gdy je zobaczyła po raz pierwszy. Odbudowano wszystkie spalone domy, powstawały także nowe, w tym niektóre z cegły, czego dotąd nie bywało. I niektóre nakryto dachówkami. Przy takim tempie, z jakim je wznoszono, dwór miał niebawem się znaleźć w samym środku wioski. Mówiło się nawet o budowie muru, na wypadek powrotu trolloków. Zmiana. Po jednej z ulic wioski gromadka dzieci goniła ogromną sylwetkę — Loial. Zaledwie przed kilkoma miesiącami na widok ogira, z jego uszami zakończonymi kępkami i szerokim nosem niemalże tej samej szerokości co twarz, połowę wyższego od normalnego człowieka, zlatywały się wszystkie dzieciaki z wioski, a za nimi ich panicznie przerażone matki pragnące je bronić. A teraz marki posyłały dzieci do Loiala, by ten im poczytał. Inni obcy przybysze w ich dziwacznie skrojonych kaftanach i sukniach także wyróżniali się wśród rdzennych mieszkańców Pola Emonda, niemalże tak samo jak Loial, a mimo to nikt nie spojrzał na nich nawet dwa razy, podobnie zresztą jak na troje Aielów mieszkających w wiosce, dziwnych, rosłych ludzi odzianych w brązy i szarości. Jeszcze przed kilkoma tygodniami były tu również dwie Aes Sedai, ale nawet ich widok nie prowokował do niczego więcej prócz pełnych szacunku ukłonów i dygnięć. Zmiana. Nad dachami widać było dwie flagi powiewające na drzewcach wkopanych na Łące, w pobliżu Winnej Jagody; na jednej widniał wilczy łeb w czerwonej obwódce, który stał się herbem Perrina, na drugim zaś purpurowy orzeł w locie oznaczający Manetheren. Manetheren zniknęło z powierzchni ziemi podczas Wojen z trollokami, przed jakimiś dwoma tysiącami lat, ale te tereny stanowiły jego część i mieszkańcy Dwu Rzek wywiesili tę flagę niemalże przez aklamację. Zmiana, ale oni tu nie mieli pojęcia jak wielka, jak konieczna. Ale Perrin ich przez nią przeprowadzi ku temu, co za nią czekało. Na pewno ich przeprowadzi, z jej pomocą.

— Kiedyś polowałem z Gwilem na króliki — powiedział Perrin. — On ma zaledwie kilka lat więcej ode mnie i zabierał mnie czasem na polowania.

Dopiero po chwili przypomniała sobie, o czym on mówi.

— Gwil uczy się na stangreta. Nie pomożesz mu, jak będziesz go zapraszał na wspólne palenie fajki w stajniach i rozmowy o koniach. — Powoli wciągnęła powietrze. To nie będzie łatwe. — Masz obowiązki względem tych ludzi, Perrin. Jakby nie było ci ciężko, jakbyś tego nie chciał, musisz te obowiązki wypełniać.

— Wiem — odparł cicho. — Czuję, jak on mnie przyciąga.

Mówił głosem tak dziwnym, że aż chwyciła go za krótką bródkę i zmusiła, by na nią spojrzał. W złotych oczach, jak zawsze dziwnych i tajemniczych, czaił się smutek.

— O czym ty mówisz? Możesz lubić Gwila, ale on...

— Tu idzie o Randa, Faile. On mnie potrzebuje.

Supeł sprzecznych emocji w jej wnętrzu, którego istnieniu starała się zaprzeczyć, zacisnął się jeszcze mocniej. Wmówiła sobie, że niebezpieczeństwo odeszło wraz z Aes Sedai. Głupota. Wyszła za mąż za ta’veren, mężczyznę zmuszonego naginać żywoty ludzi z jego otoczenia, by nabrały takiego kształtu, jakiego wymagał Wzór; wyszła za mąż za ta’veren, który wychowywał się razem z dwoma innymi ta’veren, przy czym jeden z nich był Smokiem Odrodzonym. Tą właśnie jego częścią musiała się dzielić. Nie lubiła się dzielić nawet drobiną nie większą niż włos, ale w tym przypadku musiała.

— Co zamierzasz zrobić?

— Jechać do niego. — Na moment przeniósł wzrok w inne miejsce, a ona podążyła spojrzeniem za nim. Pod ścianą stał ciężki kowalski młot, a obok topór ze złowieszczym ostrzem w kształcie półksiężyca i styliskiem długości połowy kroku. — Nie wiedziałem... — Zniżył głos niemalże do szeptu. — Nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. Wyjadę dzisiejszej nocy, kiedy wszyscy będą spali. Moim zdaniem czasu nie zostało już wiele, a droga może się okazać daleka. Pan al’Thor i pan Cauthon pomogą ci w kontaktach z burmistrzami w razie potrzeby. Rozmawiałem z nimi. — Usiłował mówić bardziej beztroskim głosem, ale efekt był żałosny. — W każdym razie nie powinnaś mieć kłopotów z Wiedzącymi. Zabawne, kiedy byłem mały, Wiedzące wydawały mi się zawsze takie groźne, a one są przecież całkiem ustępliwe, jeśli postępować z nimi stanowczo.

Faile zacisnęła usta. A więc rozmawiał z Tamem al’Thorem i Abellem Cauthonem, a z nią nie? I z Wiedzącymi! Chętnie by go zmusiła, żeby choć jeden dzień pochodził w jej butach i sam się przekonał, jakie ustępliwe potrafią być Wiedzące.

— Nie możemy wyjechać tak szybko. Trzeba czasu na zorganizowanie odpowiedniej wyprawy.

Perrin zmrużył oczy.

— My? Ty przecież nie jedziesz! To będzie...! — Zakasłał, a dalej mówił łagodniejszym tonem. — Będzie lepiej, jeśli jedno z nas tu zostanie. Jak lord wyjeżdża, to lady powinna zostać i mieć nad wszystkim pieczę. To ma sens. Z każdym dniem przybywa coraz więcej uchodźców. Ktoś musi rozsądzać spory. Jeśli ty też wyjedziesz, sytuacja zrobi się gorsza nawet, niż gdyby wróciły trolloki.

Jak on mógł myśleć, że ona nie zauważy tej niezręcznej ucieczki ze stanowiska, jakie zajmował w przeszłości? Stale kiedyś powtarzał, że to a tamto będzie niebezpieczne. Dlaczego robiło jej się w środku tak ciepło i jednocześnie była taka zła, kiedy on pragnął ją chronić przed niebezpieczeństwem?

— Zrobimy to, co twoim zdaniem będzie najlepsze — odparła łagodnym tonem, a on zamrugał z podejrzliwą miną, podrapał się po brodzie, a potem przytaknął.

Teraz należało sprawić, by zrozumiał, co tak naprawdę będzie najlepsze. Przynajmniej nie powiedział od razu, że ona nie może jechać. Jak już raz się zaparł, to równie dobrze mogła próbować ruszyć z miejsca spichlerz z ziarnem, ale postępując odpowiednio ostrożnie można było zazwyczaj tego uniknąć. Zazwyczaj.

Znienacka zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła twarz do jego szerokiej piersi. Pogładził delikatnie jej włosy swymi silnymi rękoma; pewnie uważał, że tak przejmuje się jego wyjazdem. No cóż, do pewnego stopnia martwiła się. Nie tym, że ją zostawi; jeszcze się nie nauczył, co to znaczy mieć Saldaeankę za żonę. Tak im się dobrze wiodło z dala od Randa al’Thora. Do czego Smok Odrodzony potrzebował teraz Perrina, tak bardzo, że aż Perrin odczuwał to przez setki dzielących ich lig? Dlaczego tak mało czasu zostało? Dlaczego? Nienaturalny upał sprawiał, że Perrinowi koszula przylgnęła do spoconej piersi, a jej coraz więcej potu spływało po twarzy. Mimo to dygotała.

Gawyn Trakand po raz kolejny wyprawił się na obchód swoich ludzi, sprawdzając ich stanowiska rozstawione wokół zalesionego na czubku wzgórza; jedną dłoń wsparł na rękojeści miecza, w drugiej podrzucał mały kamyk. Suchy gorący wiatr, niosący pył nad porośniętymi zbrązowiałą trawą równinami, rozwiewał poły prostego zielonego płaszcza, który zarzucił na ramiona. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, straszyły uschła trawa, rzadkie zagajniki i przeważnie zwiędłe krzaki. Za mało ludzi, by obsadzić tak rozległy front, gdyby miało dojść do walki. Podzielił ich na oddziały, złożone z pięciu żołnierzy, pieszych, ale z mieczami; łuczników ustawił na zboczu, w odległości pięćdziesięciu kroków. Dodatkowych pięćdziesięciu czekało z lancami i końmi blisko obozowiska na szczycie, gdzie w razie konieczności mieli zapewnić wsparcie. Miał nadzieję, że tego dnia taka konieczność nie nastąpi.

Na samym początku Młodych było mniej, jednak rozgłos przyciągał dalszych rekrutów. Dodatkowe szeregi mogły się okazać przydatne; z Tar Valon nie wypuszczano żadnego rekruta, dopóki nie odpowiadał surowym wymogom. Nie znaczyło to bynajmniej, że tego dnia bardziej niż innego spodziewał się, iż dojdzie do walk, ale z doświadczenia już wiedział, że do walki dochodzi wtedy, kiedy się człowiek najmniej spodziewa. Tylko Aes Sedai potrafiły czekać do ostatniej minuty, zanim poinformowały o wszystkim swego dowódcę, tak właśnie jak to miało miejsce dzisiaj.