— Nie tylko na północy, w pobliżu Ugoru. Również tutaj i w ogóle wszędzie. Oni posługują się Drogami. — Był to kolejny problem, z którym należało się uporać. Tylko jak? W Drogach stworzonych z saidina i równie skażonych jak saidin panowały teraz ciemności. Pomiot Cienia nie mógł uniknąć wszystkich niebezpieczeństw, które były zabójcze — w bardziej lub mniej drastyczny sposób — dla ludzi, a jednak jakoś potrafili wykorzystać Drogi, i nawet jeśli nimi nie można się było przemieszczać tak szybko jak za pomocą bram, Podróżowania lub Przemykania, to i tak pozwalały na pokonywanie setek mil w ciągu jednego dnia. Problem do rozwiązania, ale później. Zbyt wiele było tych problemów odłożonych na potem. I zbyt wiele problemów na teraz. Z irytacją zdzielił Berłem Smoka pień skórzanego drzewa; na ziemię posypały się szczątki szerokich twardych liści, przeważnie całkiem zbrązowiałych. — Możesz się spodziewać, że ujrzysz urzeczywistnienie każdej legendy. Nawet Psy Czarnego, które ponoć ganiają po nocy z Dzikim Gonem; całe szczęście, że Czarny jeszcze nie odzyskał wolności, więc nie może im towarzyszyć. Niemniej jednak i bez niego wszystkie te stwory są groźne. Niektóre możesz zabić, tak jak to zostało opisane w legendach, ale niektórych nic nie zabije prócz ognia stosu, jestem tego pewien. Wiesz, co to jest ogień stosu? Jest to jedna z rzeczy, których cię nie nauczę, jeśli nie wiesz, na czym polega. Jeśli zaś wiesz, czym jest ogień stosu, to nie używaj tej wiedzy przeciwko niczemu prócz Pomiotu Cienia. I nie przekazuj jej nikomu.
— Źródłem niektórych zasłyszanych przez ciebie plotek mogły być... “bańki zła”; inaczej tego nazwać nie potrafię. Myśl o nich jak o bańkach, które czasami wykwitają na powierzchni bagna, tyle że źródłem ich jest Czarny; są coraz częstsze w miarę słabnięcia pieczęci, a zamiast zgniłych woni, pełne są... no cóż, zła. Długo dryfują po powierzchni Wzoru, aż nie pękną, a wtedy może się zdarzyć wszystko. Dosłownie wszystko. Twoje własne odbicie może wyskoczyć z lustra i próbować cię zabić. Uwierz mi.
Taim nie dał po sobie poznać, czy ta litania nim wstrząsnęła. Powiedział tylko:
— Byłem w Ugorze; zabijałem już trolloki i Myrddraale. — Odepchnął gałąź tarasującą drogę i przytrzymał ją, by Rand mógł przejść. — Nigdy nie słyszałem o ogniu stosu, ale jeśli zaatakuje mnie Pies Czarnego, to znajdę jakiś sposób, żeby go zabić.
— To dobrze. — Rand skwitował tym stwierdzeniem zarówno ignorancję, jak i pewność siebie Taima. Ogień stosu był jedynym okruchem wiedzy, który jego zdaniem mógł całkowicie zniknąć ze świata. — Jak będziesz miał szczęście, to tutaj nie znajdziesz niczego takiego, ale żadnej pewności mieć nie można.
Za lasem, który urwał się nagle, rozciągało się podwórko farmy. Oprócz wyraźnie chylącej się ku upadkowi wielkiej stodoły stała też szeroka chata kryta strzechą, złożona z dwóch naruszonych zębem czasu pięter; z jednego komina unosił się dym. Dzień nie był tutaj chłodniejszy niż w oddalonym o kilka mil mieście, słońce prażyło równie bezlitośnie. Stadko kur rozgrzebywało pazurami ziemię, dwie ciemnobrązowe krowy przeżuwały trawę na otoczonym ogrodzeniem pastwisku, kilka spętanych czarnych kóz zapamiętale odzierało z liści wszystkie krzaki w ich zasięgu, w cieniu stodoły stała fura z wysokimi kołami, a jednak cała posiadłość w ogóle nie przypominała farmy. Nie widziało się żadnych pól; podwórko z wszystkich stron otaczała lita ściana lasu, przecięta w jednym miejscu bitą drogą, która wiodła zakosami na północ; używano jej podczas rzadkich wypraw do miasta. A poza tym na farmie mieszkało podejrzanie wielu ludzi.
Cztery kobiety, wszystkie — prócz jednej w średnim wieku — wieszały pranie na dwóch sznurach, a wśród kur bawiło się kilkanaścioro dzieci, przy czym żadne nie miało więcej jak dziewięć lat. Po podwórku kręcili się również mężczyźni, zajęci przeważnie codziennymi pracami. Było ich dwudziestu siedmiu, aczkolwiek nazywanie niektórych mężczyznami stanowiłoby przesadę. Eben Hopwil, chuderlawy chłopak, który właśnie wyciągał wiadro z wodą ze studni, twierdził, że ma dwadzieścia lat, choć z całą pewnością był o cztery albo pięć lat młodszy. W jego twarzy spojrzenie przyciągały natychmiast wydatny nos i odstające uszy. Fedwin Morr, jeden z trzech mężczyzn, którzy pocili się na dachu przy wymianie starej strzechy, znacznie silniejszy i nie tak pryszczaty, z pewnością nie był od tamtego starszy. Ponad połowa mężczyzn miała zaledwie trzy albo cztery lata więcej od tych dwóch. Rand omal nie odesłał niektórych do domu, przynajmniej postąpiłby tak w przypadku Ebena i Fedwina, gdyby nie fakt, że Biała Wieża przyjmowała nowicjuszki równie młode, a czasami nawet młodsze. Na kilku głowach spod ciemnych włosów prześwitywała siwizna, a Damer Flinn, z pobrużdżoną twarzą, który przed stodołą za pomocą okorowanych gałęzi, kuśtykając, pokazywał dwóm młodszym mężczyznom, jak się włada mieczem, zachował jedynie cieniutki kosmyk siwych włosów. Damer służył niegdyś w Gwardii Królowej, dopóki murandiańska lanca nie przeszyła mu uda. Nie umiał zbyt dobrze posługiwać się mieczem, ale najwyraźniej potrafił pokazać innym, jak nim władać, żeby się nie dać trafić w nogę. Większość mężczyzn pochodziła z Andoru, kilku z Cairhien. Nie dotarł jeszcze nikt z Łzy, mimo iż amnestia została ogłoszona również tam; droga z tak daleka musiała trochę potrwać.
Damer oczywiście pierwszy zauważył Panny; odrzucił gałąź i skierował uwagę swych uczniów na Randa. Potem Eben z krzykiem wypuścił wiadro z rąk, cały ochlapując się wodą, i w tym momencie wszyscy już biegli tłumnie, pokrzykując, w stronę domu, gdzie zbili się w pełną niepokoju gromadkę za plecami Damera. Z wnętrza domostwa wyłoniły się jeszcze dwie odziane w fartuchy kobiety; twarze miały zarumienione od ognia, zaraz pomogły pozostałym spędzić dzieci.
— Oto oni — wyjaśnił Rand Taimowi. — Została ci jeszcze prawie połowa dnia. Ilu możesz sprawdzić? Chcę wiedzieć, których można od razu zacząć uczyć.
— To towarzystwo zostało chyba wygrzebane z samego dna... — zaczął Taim pogardliwym tonem, po czym zatrzymał się na samym środku podwórka wpatrzony w Randa. Kury rozgrzebywały piach wokół jego stóp. — To ty żadnego jeszcze nie sprawdziłeś? Jakże, w imię...? Nie potrafisz, prawda? Potrafisz Podróżować, a nie wiesz, jak się sprawdza talent.
— Niektórzy tak naprawdę wcale nie chcą przenosić. — Rand zwolnił uścisk na rękojeści miecza. Nie miał chęci przyznawać się przed tym człowiekiem do poważnych luk w wiedzy. — Niektórzy nie myśleli dotąd o niczym innym poza szansą na zdobycie sławy, bogactwa albo władzy. Ja jednak chciałbym zatrzymać każdego, który będzie zdolny się uczyć, niezależnie od motywów, jakimi się kieruje.
Zebrani pod stodołą uczniowie — mężczyźni, którzy mieli zostać uczniami — obserwowali jego i Taima z pozornym opanowaniem. Ostatecznie każdy z nich przybył do Caemlyn w nadziei, że będzie pobierał nauki u Smoka Odrodzonego, albo tak mu się wydawało. Patrzyli natomiast z ostrożną fascynacją, a nawet niepokojem na Panny, które rozbiegły się we wszystkie strony podwórka, po czym zaczęły buszować wokół domu i stodoły. Kobiety przyciskały dzieci do spódnic, ze wzrokiem utkwionym w Randzie i Taimie, a na ich twarzach można było oglądać przejawy najrozmaitszych emocji, poczynając od beznamiętnych spojrzeń, a skończywszy na pełnym zdenerwowania zagryzaniu warg.