Выбрать главу

Mijały minuty, w trakcie których żaden z nich nie poruszył ani jednym mięśniem. Pięć, sześć, siedem długich minut, a Damer ledwie mrugnął. Oddychał ciężko i pocił się tak obficie, że ostatecznie wyglądał jak ktoś, komu wylano wiadro wody na głowę. Dziesięć minut.

I nagle, Rand to poczuł. Rezonans. Było to coś niewielkiego, miniaturowe echo cieniutkiego strumienia pulsującego w ciele Taima, ale pochodziło ewidentnie od Damera. Taim nie poruszył się, mimo iż najprawdopodobniej na to właśnie czekał. Może jednak chodziło o coś więcej, a może to nie było to, co Rand wyczuł.

Upłynęła jeszcze jedna minuta, może dwie, i wreszcie Taim skinął głową, po czym uwolnił płomyk i saidina.

— Możesz się uczyć... Damer, mam rację? — Dziwił się wyraźnie; bez wątpienia nie wierzył, że już pierwszy testowany człowiek zda sprawdzian, a nadto że okaże się nim łysy starzec. Damer uśmiechał się blado; wyglądał, jakby lada chwila miał wymiotować. — Zdaje się, że nie powinienem się dziwić, jeśli każdy z tych prostaczków zda test — mruknął Taim i zerknął na Randa. — Ty to masz chyba szczęścia za dziesięciu.

Pozostali “prostaczkowie” niepewnie zaszurali podeszwami butów. Niektórzy bez wątpienia liczyli, że odpadną. Nie mogli się teraz wycofać, ale gdyby nie zdali, to mogliby wrócić do domu ze świadomością, że jednak próbowali, a nikt nie będzie zmuszał ich do stawienia czoła temu, co się wiązało z pomyślnym przejściem sprawdzianu.

Rand sam poczuł lekkie zdumienie. Ostatecznie nie było nic więcej prócz słabego echa i to on poczuł je wcześniej niż Taim, człowiek, który wiedział, czego szuka.

— Po jakimś czasie dowiemy się, jaką dysponujesz siłą — powiedział Taim, gdy Damer wślizgnął się z powrotem między pozostałych. Ci rozstąpili się, tworząc wokół niego niewielką przestrzeń, nie patrzyli mu w oczy. — Może okaże się, że dorównujesz mi swoją siłą, może nawet obecnemu tutaj Smokowi Odrodzonemu. — Przestrzeń dookoła Damera powiększyła się nieznacznie. — Czas rozstrzygnie. Skoncentruj się w trakcie, gdy ja będę badał pozostałych. Jeśli wyostrzysz zmysły, to może połapiesz się w tym wszystkim, zanim znajdę czterech albo pięciu dalszych. — Przelotne spojrzenie rzucone w stronę Randa mówiło, że te słowa są znowu przeznaczone dla niego. — No dobrze, kto następny? — Nikt się nie poruszył, oprócz Saldaeańczyka, który pogładził się po brodzie. — Ty. — Wskazał pulchnego jegomościa, około trzydziestki, ciemnowłosego tkacza o nazwisku Kely Huldin. Ze strony grupki kobiet dobiegł szloch jego żony.

Sprawdzenie dwudziestu sześciu musiało potrwać do wieczora, może dłużej. Upał nie upał, dni stawały się coraz krótsze, jakby naprawdę nadchodziła zima, a każdy oblany sprawdzian z konieczności będzie wymagał kilku dodatkowych minut, należało bowiem potwierdzić wynik. Bashere czekał, trzeba też było złożyć wizytę Weiramonowi, a...

— Ciągnij to dalej — przykazał Rand Taimowi. — Wrócę tu jutro, żeby zobaczyć, jak ci poszło. Pamiętaj o zaufaniu, jakie w tobie pokładam.

“Nie ufaj mu” — jęknął Lews Therin. Ten głos zdawał się pochodzić od jakiejś postaci zaczajonej w cieniach głowy Randa. “Nie ufaj. Zaufanie to śmierć. Zabij go. Zabij ich wszystkich. Och, umrzeć i skończyć, skończyć z tym wszystkim, spać bez snów, snów o Ilyenie, wybacz mi, Ilyeno, żadnego przebaczenia, tylko śmierć, zasłużyłem na to, by umrzeć...”

Rand odwrócił się, nim walka tocząca się w jego wnętrzu zdążyła się uzewnętrznić na twarzy.

— Jutro, jeśli będę mógł.

Taim dogonił go, kiedy razem z Pannami byli już w połowie drogi do drzew.

— Gdybyś został chwilę dłużej, mógłbyś się nauczyć, na czym polega ten sprawdzian. — W jego głosie słychać było nutę rozdrażnienia. — Pod warunkiem, że rzeczywiście znajdę jeszcze czterech czy pięciu, czemu zresztą wcale bym się nie zdziwił. Ty naprawdę masz szczęście Czarnego. Zakładam, że chcesz się uczyć. No chyba że zamierzasz wszystko zwalić na moje barki. Ostrzegam cię, to trochę potrwa. Tego Damera, choćbym go nie wiem jak poganiał, czeka jeszcze wiele dni albo tygodni, zanim zacznie w ogóle wyczuwać saidina, nie mówiąc już o jego pochwyceniu. I to samym tylko pochwyceniu, a nie przenoszeniu bodaj iskierki.

— Pojąłem już, na czym polega sprawdzian — odparł Rand. — Nie było to trudne. I rzeczywiście zamierzam ciebie tym wszystkim obarczyć, chyba że znajdziesz kilku takich, których uda ci się wyszkolić do pomocy. Pamiętaj, co ci przykazałem, Taim. Ucz ich jak najszybciej.

Kryły się za tym niebezpieczeństwa. Nauka przenoszenia żeńskiej połowy Prawdziwego Źródła polegała na nauce obejmowania, tak przynajmniej wyjaśniano Randowi, na nauce poddawania się czemuś, co ostatecznie stawało się posłuszne, ale najpierw trzeba się było temu podporządkować. W rezultacie kierowało się ogromną siłą, która nie mogła wyrządzić szkody, chyba że została niewłaściwie użyta. Dla Elayne i Egwene było to coś całkiem naturalnego; Rand ledwie potrafił dać wiarę tym tłumaczeniom. Przenoszenie męskiej połowy polegało na nieustającym boju o panowanie i przetrwanie. Wskoczyłeś w to zbyt głęboko, zbyt szybko, i już byłeś małym, bezbronnym chłopcem, ciśniętym do bitwy przeciwko uzbrojonemu po zęby wrogowi. A nawet jak już się nauczyłeś, to saidin i tak mógł cię zniszczyć, zabić albo zamroczyć ci umysł, o ile zwyczajnie nie wypalał w tobie zdolności przenoszenia. Identyczną cenę, jaką Aes Sedai kazały płacić złapanym przez siebie mężczyznom potrafiącym przenosić, można było wyegzekwować na samym sobie w jednym momencie beztroski, w jednej chwili, podczas której człowiek przestawał się pilnować. Co wcale nie znaczyło, by któryś ze zgromadzonych przed stodołą mężczyzn miał na to ochotę. Obdarzona krągłą twarzą żona Kelyego Huldina schwyciła go za koszulę i zaczęła szeptać mu coś z przejęciem do ucha. Kely niepewnie kręcił głową, a pozostali żonaci mężczyźni patrzyli niepewnie w stronę swych połowic. Niemniej jednak to była wojna, a wojna oznacza ofiary, nawet wśród żonatych mężczyzn. Światłości, tak już stwardniał, że kozła by zemdliło. Odwrócił się nieznacznie, aby nie widzieć oczu Sory Grady.

— Wykorzystaj ich maksymalnie — przykazał Taimowi. — Naucz ich tyle, ile mogą się nauczyć, tak szybko, jak się da.

Przy pierwszych słowach Randa Taim nieznacznie zacisnął usta.

— Tyle, ile mogą się nauczyć — powtórzył bezbarwnym głosem. — Ale czego? Zgaduję, że tego, co będzie mogło zostać wykorzystane jako broń.

— Jako broń — zgodził się Rand. Oni wszyscy musieli stać się bronią, łącznie z nim samym. Czy broń może sobie pozwolić na posiadanie rodziny? Czy broń może sobie pozwolić na miłość? A ta filozofia to niby skąd się teraz wzięła? — Wszystkiego, czego zdolni będą się nauczyć, ale tego przede wszystkim. — Tak mało ich było. Tylko dwudziestu siedmiu, a jeśli oprócz Damera był wśród nich jeszcze jeden, który mógł się nauczyć przenosić, to Rand byłby szczęśliwy, że jest ta’veren, że przyciągnął do siebie tego człowieka. Aes Sedai tylko łapały i poskramiały mężczyzn, którzy rzeczywiście przenosili, ale w tym akurat zdobywały wprawę od trzech tysięcy lat. Niektóre najwyraźniej uwierzyły, że udało im się coś, czego wcale nie zamierzyły, to znaczy dokonać selekcji ludzkiej rasy pod względem umiejętności przenoszenia. Białą Wieżę zbudowano w taki sposób, by zawsze zdołała pomieścić trzy tysiące albo i więcej Aes Sedai, gdyby zaistniała potrzeba zwołania ich tam wszystkich, a do tego były w niej jeszcze izby dla setek szkolących się dziewcząt, niemniej jednak tuż przed rozłamem w Wieży mieszkało najwyżej czterdzieści kilka nowicjuszek i mniej niż pięćdziesiąt Przyjętych.