Enaila i pozostałe Panny tworzące przednią straż stały już z opuszczonymi zasłonami przed namiotem, w towarzystwie kilkunastu mężczyzn Aiel. Aielowie bezustannie strzegli tego namiotu. Tych odzianych i uzbrojonych tak samo jak Panny mężczyzn, wysokich jak Rand, albo i wyższych, o kamiennych obliczach ogorzałych od słońca, z chłodnymi oczyma błękitnej, zielonej albo szarej barwy, dawało się przyrównać do lwów, tak jak Panny do lampartów. Dzisiaj byli to Sha’mad Conde, Wędrowcy Burzy, dowodzeni przez samego Roidana, który stał na czele owej społeczności po tej stronie Muru Smoka. Panny strzegły honoru Car’a’carna, ale wszystkie społeczności wojowników domagały się swojego udziału w pełnieniu straży.
Jedna rzecz w ubiorze różniła mężczyzn od Panien. Połowa miała czoła obwiązane purpurową przepaską z czarno-białym krążkiem, starożytnym symbolem Aes Sedai. Noszący tę przepaskę uważali siebie za siswai’aman, czyli w Dawnej Mowie — Włócznie Smoka. Dokładniejszym tłumaczeniem byłoby Włócznie Posiadane przez Smoka. Opaski i ich znaczenie budziły w Randzie zażenowanie, niewiele jednak mógł zrobić, ci mężczyźni bowiem nie chcieli nawet przyznać, że w ogóle je noszą. Nie miał pojęcia, dlaczego Panny ich nie wkładają; w każdym razie u żadnej takiej opaski nie zauważył. Mówiły o tym równie niechętnie jak mężczyźni.
— Widzę cię, Randzie al’Thor — rzekł uroczystym tonem Roidan. Siwych włosów miał znacznie więcej niźli jasnorudych, ale kowal mógłby użyć tej twardej twarzy w charakterze młota albo kowadła, a sądząc po ilości blizn, które przecinały policzki i nos, można było odnieść wrażenie, że faktycznie więcej niż jeden tak go właśnie potraktował. Zresztą wyraz tej twarzy zdawał się znacznie łagodniejszy, gdy odnieść go do jego oczu barwy lodowatego błękitu. Roidan unikał spoglądania na miecz Randa.
— Obyś znalazł cień tego dnia. — Nie miało to nic wspólnego z tym rozżarzonym słońcem czy bezchmurnym niebem, Roidan zdawał się w ogóle nie pocić, była to po prostu forma powitania, stosowana przez mieszkańców kraju, gdzie skwar panował wiecznie, a drzew było niewiele.
Rand, równie formalnie, odparł:
— Widzę cię, Roidan. Obyś znalazł cień tego dnia. Czy jest tu gdzie Wysoki Lord Weiramon?
Roidan wskazał skinieniem głowy wysoki pawilon, którego boki wykonano z płótna w czerwone paski, a dach z purpury, otoczony kręgiem mężczyzn z długimi włóczniami ustawionymi precyzyjnie pod jednym kątem; stali ramię przy ramieniu, w wypolerowanych napierśnikach oraz złoto-czarnych kaftanach taireniańskich Obrońców Kamienia. Nad ich głowami, na wietrze, który zdawał się wiać z wnętrza pieca, łopotały Trzy Półksiężyce Łzy, wyróżniające się bielą na czerwono-złotym polu, promieniste Wschodzące Słońce Cairhien, złote na niebieskim tle, z dwu stron otoczone szkarłatnymi flagami Randa.
— Tam się zebrali wszyscy mieszkańcy mokradeł — powiedział Roidan, po czym, patrząc Randowi prosto w oczy, dodał: — Bruana nie zapraszano do tego namiotu od trzech dni, Randzie al’Thor. — Bruan był wodzem klanu Nakai Aiel, klanu Roidana; obaj wywodzili się ze szczepu Słone Bagna. — Nie zapraszano też Hana z Tomanelle, Dhearika z Reyn, w ogóle żadnego wodza klanu.
— Porozmawiam z nimi — obiecał Rand. — Czy zechcesz poinformować Bruana i pozostałych, że przybyłem?
Roidan przytaknął z powagą.
Enaila, która przyglądała się z ukosa obu mężczyznom, nachyliła się do ucha Jalani, po czym przemówiła szeptem, który można było usłyszeć z odległości dziesięciu kroków.
— Czy wiesz, dlaczego nazywa się ich Wędrowcami Burzy? Bo nawet kiedy stoją nieruchomo, to i tak stale patrzysz na niebo, spodziewając się zobaczyć błyskawicę. — Panny zawyły ze śmiechu.
Młody Wędrowiec Burzy podskoczył w górę, wyrzucając nogę w miękkim, sięgającym kolana bucie, wyżej od głowy Randa. Byłby przystojny, gdyby nie obrzmiała, biała blizna, która przecinała mu całą twarz, aż po łatkę z czarnej tkaniny, zakrywającą pusty oczodół. Też nosił przepaskę.
— Czy wiecie, dlaczego Panny posługują się mową dłoni? — krzyknął na samym szczycie skoku, a przy lądowaniu wykrzywiając się jak człowiek zamroczony alkoholem. Pytanie skierował w stronę swoich towarzyszy, zupełnie lekceważąc kobiety. — Bo nawet kiedy nie gadają, to nie mogą przestać gadać.
Sha’mad Conde zaśmiewali się równie serdecznie jak przedtem Panny.
— Tylko Wędrowcy Burzy dopatrują się honoru w pilnowaniu pustego namiotu — powiedziała smutnym głosem Enaila do Jalani, kręcąc głową. — Gdy następnym razem każą przynieść sobie wina, to jeśli gai’shain przyniosą im puste kubki, bez wątpienia upiją się bardziej niż my, pijąc oosquai.
Najwyraźniej Wędrowcy Burzy uznali, że w tej potyczce słownej Enaila okazała się lepsza. Jednooki mężczyzna wraz z kilkoma innymi podnieśli w górę tarcze z byczych skór i zabębnili o nie włóczniami. Ona zaś, ze swej strony, słuchała tego przez chwilę, po czym przytaknęła sama sobie z zadowoleniem głową i dogoniła inne Panny, które ruszyły śladem Randa.
Zastanawiając się nad poczuciem humoru Aielów, Rand przypatrywał się jednocześnie rozległemu obozowisku. Od setek rozsianych ognisk napływały wonie gotowanej strawy, chleba piekącego się na węglach i mięsiwa skwierczącego na rożnach, zupy bulgoczącej w kociołkach zawieszonych na trójnogach. Żołnierze zwykli posilać się obficie i często, jeśli im było dane; udział w kampanii zazwyczaj wiązał się z ograniczeniem żywnościowych racji. Ogniska buchały własnym, słodkawym aromatem; na Równinach Maredo było więcej wyschłego wolego nawozu niźli drewna.
Tu i ówdzie kręcili się łucznicy, kusznicy albo pikinierzy, odziani w skórzane kamizele z ponaszywanymi stalowymi krążkami lub w watowane kaftany, ale taireniańscy i cairhieniańscy arystokraci jednako pogardzali piechotą, a wychwalali kawalerię, dlatego przeważnie widziało się ludzi na koniach — Tairenian w hełmach z okapem i napierśnikach nałożonych na pasiaste kaftany z bufiastymi rękawami, a także Cairhienian w ciemnych kaftanach, powyginanych napierśnikach oraz hełmach w kształcie dzwonów, z otworem na twarz. Niewielkie sztandary zwane con na krótkich laskach przymocowanych do pleców niektórych znamionowały pośledniejszą szlachtę i młodszych synów lordów, a czasami zwykłych oficerów, aczkolwiek mało kto z cairhieniańskiego gminu dosługiwał się takiej rangi. Jak też i z taireniańskiego, skoro już o tym mowa. Te dwie nacje nie mieszały się z sobą i podczas gdy Tairenianie często garbili się w siodłach i nieodmiennie kierowali szydercze grymasy w stronę wszystkich Cairhienian, jacy pojawili się w pobliżu, to ci drudzy, niżsi od nich, siedzieli na koniach sztywno, wyprężeni aż po ostatni cal wzrostu, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na Tairenian. Stoczyli ze sobą więcej niż jedną wojnę, zanim Rand ich nie zmusił do zajęcia miejsca we wspólnych szeregach.
Przy namiotach kręciło się kilku mężczyzn, w tym zgrzebnie odziani siwi starcy, a także paru takich, którzy nieledwie zasługiwali na miano chłopców; mocnymi kijami szturchali płócienne ściany, co jakiś czas wypłaszając szczura, którego potem gonili, zabijali, po czym dołączali go do innych już zawieszonych u pasa. Jakiś jegomość o wydatnym nosie, w zaplamionej skórzanej kamizeli, a za to bez koszuli, z łukiem w dłoni i kołczanem u pasa, ułożył na stole przed jednym z namiotów długi sznur z uwiązanymi za łapy wronami i krukami, po czym otrzymał w zamian sakiewkę od siedzącego za stołem wyraźnie znudzonego Tairenianina bez hełmu na głowie. Mało kto tak daleko na południu rzeczywiście wierzył, że Myrddraale wykorzystują kruki, szczury i im podobne stworzenia do szpiegowania — Światłości, z wyjątkiem takich, którzy rzeczywiście je widzieli, prawie nikt tak daleko na południu nie wierzył w Myrddraale albo trolloki! — ale jeśli Lord Smok chciał, by obozowisko zostało z nich oczyszczone, to byli szczęśliwi, że mogą się wywiązać z zadania, zwłaszcza że płacono im srebrem za każde truchło.