Выбрать главу

Arkadij Strugacki

Borys Strugacki

Trudno być bogiem

„Były to dni, kiedy poczułem, czym jest cierpienie, czym jest wstyd, czym jest utrata nadziei.”

Pierre Abelord

„Muszę jednak pana uprzedzić Wykonując zadanie będzie pan, dla wzmocnienia autorytetu, miał przy sobie broń. Ale używać jej nie wolno panu pod żadnym pozorem. Pod żadnym pozorem. Zrozumiał mnie pan?”

E. Hemingway

PROLOG

Kusza należąca do Anki miała łoże z czarnego tworzywa i stalową cięciwę, którą napinało się jednym ruchem bezszmerowo przesuwającej się dźwigni Anton nie uznawał innowacji — niósł zacny instrument bojowy w stylu marszałka Toca, króla Pica Pierwszego, z miedzianym okuciem i kółeczkiem, na które nawijało się sznur z wolich żył Paszka karabin pneumatyczny. Kuszę uważał za archaiczną zabawkę, jako że był leniwy i pozbawiony jakichkolwiek zdolności do stolarki.

Przybili do północnego brzegu, na którym z żółtego piasku sterczały korzenie sosen masztowych. Anka odłożyła wiosło i zaczęła się rozglądać. Słońce już wstało, nad lasem, dokoła było błękitnie, zielono i żółto — błękitna mgła nad jeziorem, ciemnozielone sosny i żółty brzeg po drugiej stronie, i niebo nad tym wszystkim bardzo Jasne, białawo błękitne.

Tam nic nie ma — rzekł Paszka. Siedzieli przechyleni przez burtę patrzyli w wodę.

— Jaki olbrzymi szczupak — zauważył Anton tonem znawcy.

— Z takimi płetwami? — sprzeciwił się Paszka.

Anton zbył go milczeniem. Anka też popatrzyła w wodę, ale ujrzała tylko własne odbicie.

— Warto by się wykąpać — Paszka zanurzył rękę po łokieć w wodzie. — Zimna — oznajmił.

Anton przeszedł na dziób i zeskoczył na brzeg. Łódź zakołysała się. Przytrzymał ją za burtę i spojrzał oczekująco na Paszkę, który podniósł się, założył wiosło na kark niby koromysło i kręcąc dolna częścią tułowia, zaśpiewał:

Stary szyprze Tramtadrali, Czyś się zdrzemnął, co to znaczy? Strzeż się, na twa łajbę wali Stado smażonych żarłaczy!

Anton bez słowa szarpnął łodzią.

— Hej, hej! — krzyknął Paszka przytrzymując się burty.

— A dlaczego smażonych? — spytała Anka.

— Nie mam pojęcia — odparł Paszka. Wysiedli z łodzi. — Ale to fajne, nie? Stado smażonych żarłaczy!

Zaczęli wyciągać łódź na brzeg. Nogi grzęzły w wilgotnym piasku, pełnym suchego igliwia i szyszek sosnowych. Łódź była ciężka i śliska, ale wyciągnęli ją aż po rufę, dysząc ze zmęczenia.

— Nogę sobie przygniotłem — rzekł Paszka i zaczął poprawiać czerwoną przepaskę na głowie. Pilnie przestrzegał, by węzeł znajdował się nad prawym uchem, jak u irukańskich piratów z wielkimi nochalami — Co mi tam życie, o-hej! — zakomunikował.

Anka w skupieniu ssała palec.

— Drzazga ci weszła? — spytał Anton.

— Nie. Zadrapałam się. To któryś z was ma takie pazury…

— Pokaż. Pokazała mu palec.

— Aha, rzeczywiście. No więc co robimy dalej?

— Na ramię broń i brzegiem marsz — zaproponował Paszka.

— Warto było wysiadać z łodzi?

Łodzią i kura potrafi. A na brzegu trzciny — to raz, urwiska — to dwa, głębie — to trzy. Z miętusami, sumy też są.

— Stada smażonych sumów — powiedział Anton. _ A nurkowałeś kiedyś na głębi?

— No pewnie.

— Nie widziałem. Jakoś nie miałem okazji.

— Wielu rzeczy jeszcze nie widziałeś!

Anka odwróciła się do nich plecami, podniosła kuszę i wystrzeliła, celując w sosnę oddaloną o jakieś dwadzieścia kroków. Posypała się kora.

— Fantastycznie — pochwalił Paszka oddając równocześnie strzał z karabinu. Celował w strzałę Anki, ale chybił. — Nie wstrzymałem oddechu — tłumaczył się.

— A gdybyś wstrzymał? — zapytał Anton. Patrzył na Ankę.

Anka sprężystym ruchem odciągnęła dźwignię cięciwy. Miała wspaniałe muskuły. Anton z przyjemnością patrzył, jak pod smagłą skórą przesuwa się twarda kulka bicepsu.

Mierzyła bardzo dokładnie, po czym wystrzeliła jeszcze raz. Druga strzała utkwiła z trzaskiem w pniu trochę poniżej pierwszej.

— Po co my to robimy — powiedziała opuszczając kuszę.

Co? — zapytał Anton.

— Psujemy tylko drzewa. Jak wczoraj jeden chłopak strzelał do drzew z łuku, to mu kazałam zębami wyciągać strzały.

— Może skoczysz. Paszka — zaproponował Anton — ty masz mocne zęby.

— W jednym mi świszczę — odparł Paszka.

— No dobra — powiedziała Anka. — Róbmy coś wreszcie.

— Nie chce mi się łazić po urwiskach — rzekł Anton.

— Mnie także. Chodźmy prosto przed siebie.

— Dokąd? — spytał Paszka.

— Gdzie oczy poniosą.

— No? — rzekł Anton.

— No to do sajwy! Tolek, chodźmy na Zapomnianą Szosę. Pamiętasz?

— Ba!

— Wiesz, Aneczko… — zaczął Paszka.

— Nie jestem żadna Aneczka — parsknęła gniewnie.

Nie znosiła, gdy nazywano ją innym zdrobnieniem niż Anka.

Anton pamiętał o tym dobrze. Wtrącił pospiesznie:

— Zapomniana Szosa. Nikt tamtędy nie jeździ. Na mapie też jej nie ma. i absolutnie nie wiadomo, dokąd prowadzi.

— Byliście tam?

— Byliśmy. Ale nie zdążyliśmy jej zbadać.

— Droga znikąd i donikąd — zadeklamował Paszka, który już zdążył opanować zmieszanie.

— Świetnie! — powiedziała Anka. Oczy jej wyglądały jak czarne szpareczki. — Chodźmy. Do wieczora zajdziemy?

— Coś ty! Przed dwunastą będziemy na miejscu.

Zaczęli się wspinać po skarpie. Na górze Paszka obejrzał się. Zobaczył w dole ciemnoniebieskie jezioro z żółtawymi łysinami mielizn, łódź na piasku i duże kręgi rozchodzące się na połyskliwej wodzie — widocznie to znów ten sam szczupak. Paszka poczuł nieokreślony zachwyt jak zwykle, kiedy uciekali z Talkiem z internatu i mieli przed sobą cały dzień absolutnej swobody, pełen nie zbadanych jeszcze miejsc, poziomek, dzikich gorących łąk, szarych jaszczurek, lodowatej wody z niespodzianie odkrytych źródeł, jak zwykle chciało mu się krzyknąć na cały głos i podskoczyć wysoko, co też natychmiast uczynił, a gdy Anton spojrzał na niego z uśmiechem, Paszka zobaczył w jego oczach całkowite zrozumienie. Anka włożyła dwa palce do ust i gwizdnęła zawadiacko, po czym weszli w las.

Las był sosnowy, rzadki, nogi ślizgały się po zeschłym igliwiu. Promienie słońca padały ukośnie między strzelistymi pniami i na ziemi pełno było złocistych plam. Pachniało żywicą, jeziorem i poziomkami, gdzieś w górze rozlegał się rejwach niewidocznego ptactwa.

Anka szła przodem trzymając kuszę pod pachą i od czasu do czasu schylała się po krwiste, jakby pociągnięte lakierem poziomki. Anton szedł za nią z zacnym instrumentem bojowym marszałka Toca na ramieniu. Kołczan z zacnymi strzałami obtłukiwał mu pośladek. Idąc spoglądał na szyję Anki, opaloną prawie na czarno, z rysującymi się pod skórą kręgami. Czasem odwracała głowę szukając Paszki, ale Paszki nie było widać, tylko chwilami to z prawej, to z lewej błyskała w słońcu jego czerwona przepaska. Anton wyobraził sobie, jak Paszka bezszelestnie 'przemyka się między sosnami z karabinem w pogotowiu, wyciągając przed siebie chudą drapieżną twarz z łuszczącym się nosem. Przekradał się przez tajgę, a sajwa nie zna żartów. Sajwa to przyjaciel, jak zapyta, musisz natychmiast odpowiedzieć — myślał Anton i już się przygiął, ale przed nim szła Anka i mogła to zauważyć. Wyszłoby głupio.