— No i jak, mocno wytrzepała? — zapytał cichym, łamiącym się basikiem.
Malanow machnął tylko ręką. Potem powiedział: — Sprawiedliwie wytrzepała. Mnie samego aż mdli… Bobka zarechotał krótko, ze zrozumieniem.
— Nie dziw, że mdli. Zajeżdża od ciebie, ojciec.
— Wyobrażam sobie… No, nic, Bob. Wezmę prysznic, wyczyszczę zęby, wciągnę kawę i na pewno się reanimuję. Jeszcze zaświeci nam niebo diamentowe.
— Działaj. Bo jak patrzę na ciebie, serce mi krwawi.
Malanow uśmiechnął się z wdzięcznością do syna i otworzył drzwi do łazienki.
— A! Jakiś dziwny list do ciebie przyszedł! — krzyknęła Irka z pokoju.
— Jaki list? — Malanow zatrzymał się w pół kroku, od razu ogarnął go chłód złych przeczuć.
Irka wyszła z pokoju z papierkiem w ręku. Chyba kartka ze szkolnego zeszytu.
— Gdzieś koło północy wyszłam ciebie poszukać… — Jasny gwint, po co?
— Jak to? Mąż, mimo wszystko. A nuż by cię ta legendarna ciężarówka rozsmarowała. Nie przejmuj się, tylko na podwórko. Ani ciebie, ani ciężarówki oczywiście nie znalazłam.
Oczywiście pomyślał Malanow.
— A w drodze powrotnej patrzę: coś się bieli w dziurkach skrzynki. Jak się tam dostało… jakimś cudem. Jeszcze przed dziennikiem Bobka po „Wieczorne” poleciał i nic nie było.
Znam ja te cuda — znowu, jak kiedyś, pomyślał Malanow. Od razu zapomniał o bolącej głowie i o duszy.
— Bez koperty, po prostu złożona kartka. Na wierzchu zaadresowana: dla Malanowa.
— Daj!
— Przeczytaliśmy, przepraszamy… skoro była bez koperty. Nic nie zrozumieliśmy, jakaś bzdura. Albo ktoś zażartował, albo po takim samym odstresowywaniu pomylił skrzynki… lub budynki.
— Lub miasta — dodał Bobka.
Małanow rozwinął kartkę. Z zeszytu. W kratkę. Pokratkowane niebo.
— Ręce ci się trzęsą — powiedziała z odrazą Irka. — Hańba. Pijak podpłotowy.
Ręce dygotały, a duch drżał jak zajęczy ogon. Zaczęło się. Wzrok Malanowa przebiegał raz po raz kanciaste pismo, nierówne bezsensowne zdania: „Jeśli drogie są wam rozum i życie, trzymajcie się blisko torfowych bagien. Samo łomo. Nie współpracujemy z szóstym wydziałem!
Odetnij ogon. Wieczór”.
Wolno jak żółw przełknął ślinę. Podniósł wzrok na żonę. Patrzyła na niego beztrosko i nieco ironicznie. Albo nieco pogardliwie.
— Chciałam to wyrzucić, ale się nie zdecydowałam — powiedziała. — Jakby nie patrzeć, zaadresowana do ciebie. Może jakieś tajemnice — uśmiechnęła się. — I w ogóle byłby to przejaw braku szacunku do głowy rodziny.
— Henry’emu Baskerville’owi żona Stapletona pisała o torfowych bagnach — nie wytrzymał Bobka. — Tylko tam było na odwrót: trzymajcie się z daleka!
— U burżujów wszystko jest na odwrót — rzucił Malanow, z całych sił starając się, żeby głos go nie zdradził. Kartka dygotała w jego palcach. Podał ją Irce. — Wyrzuć to do śmieci. Pewnie ktoś się wygłupia. Może to do znawcy torfowych bagien, Malanowa juniora.
Widziałaś, jak od razu zaczął odszyfrowywać.
— Przerabialiśmy tę wersję — przybasował zdecydowanie Bobka. — Nic.
— No to nie wiem — powiedział Malanow.
Lekkim niedbałym ruchem Irka wzięła z jego drżących palców list i posłusznie ruszyła do kuchni, gdzie pod zlewozmywakiem stało wiadro na śmieci. Malanow patrzył na jej plecy i myślał: Rzeczywiście nie rozumie? Czy podobnie jak on mężnie udaje? Odwaga czy nieczułość?
Czy pamięta, jak ten oto, już wyższy od ojca przystojniak, a wtedy trzyletni, kochany, ruchliwy pleciuga natężał się, siedząc na jego kolanach, i czerwieniejąc z wysiłku, bliski łez stękał: „Yyy!
Yy!”, i nie mógł wykrztusić ani słowa? Na pewno pamięta, jeszcze jak pamięta, ale czy skojarzyła to z tym, co się działo potem i dzieje teraz? Czy dla niej ta historia naprawdę skończyła się wtedy, gdy Wieczerowski zniknął bez śladu ze swojego mieszkania — czy wyjechał do Parni: u, jak zamierzał, czy nie — i Bobka po trzydniowych nieznośnych mękach, po trzech dniach koszmarnego piekła od razu znowu zaczął gaworzyć? I — jak to kobiety dzielące życie na szufladki: to oddzielnie, to oddzielnie, a to tylko tutaj i nie wolno pomieszać — wepchnęła wszystko, co się wtedy stało, do szczelnego pudła, starannie je zapieczętowała i już za nic nie zajrzy tam ponownie?
Od odpowiedzi na te pytania zależało bardzo wiele. Zależało wszystko. Zależało, czy Irka rozumie, co się dzieje z Malanowem, czy po prostu machnęła nań ręką i cierpi dla Bobki.
Zależało, czy żyją razem, czy obok siebie. Ale Malanow nigdy by się nie odważył zapytać o to wszystko. Bał się, że Irka najzwyczajniej w świecie nie zrozumie, o czym on mówi. A to będzie znaczyło, że obok siebie.
Jeśli razem — to wszystko miało sens, jeśli obok to… To lepiej postąpić jak Głuchow.
Objął syna za ramiona i cichutko, żeby Irka nie usłyszała, zapytał: — Denerwowaliście się wczoraj?
— Jeszcze pytasz — równie cicho odpowiedział Bobka. I nieco skrępowany uczciwie dodał: — Tato, mógłbyś, proszę, póki się nie zreanimujesz, nie dyszeć na mnie?
Mimo spazmu w gardle Malanow roześmiał się i poszedł pod prysznic.
Dopiero pod gorącym strumieniem, kiedy zwinięte przez kac w malutki, ciasny, niezdrowo turlający się kłębek zwoje mózgowe zaczęły, pochrząkując z zadowoleniem, rozszerzać się, prostować i wypełniać całą objętość czaszki, Malanow znowu przypominał sobie i przejmował się cichym zniknięciem Fila. Choć w sumie o czym on mógł z nami, dezerterami, jeszcze rozmawiać? — uświadomił sobie nagle. A szczotka do zębów, wolno ślizgająca się po zębach, nagle przekręciła się w zdrewniałych palcach i boleśnie uderzyła w dziąsło.
Malanow opuścił ręce i przez kilka sekund stał jak ogłuszony.
Wieczór — to Wieczerowski. „Wieczór” w liście — to podpis.
To jest list od Fila, tak to wygląda.
Tylko Wszechświat wie, jak znalazł się w skrzynce i co oznacza.
Powiało chłodem. Czyli otworzyły się drzwi do łazienki. Zgadza się — poprzez półprzeźroczystą polietylenową zasłonę Malanow zobaczył niewyraźny kontur Irki.
— Jak ci tam? — zapytała Irka głośno, żeby Malanow usłyszał ją poprzez głośny szum wody.
— Znakomicie.
— Serce?
— Nie ma.
— Przestań, Dimka! Ja mówię poważnie. Nie puszczaj takiej gorącej wody, bo ci pikawa zacznie stukać z wysiłku.
— To wypróbowana metoda — odpowiedział Malanow. — Na koniec poleję się zimną.
— 1 wtedy właśnie szlag cię trafi. Arterie już nie te.
— Arterie dobre — powiedział Malanow — tylko ich zawartość nie ta.
Irka roześmiała się.
— Już z tobą lepiej, cholero. No to wyłaź, zaparzyłam kawę. Wystygnie ci. Bo patrzę na zegarek i myślę: Koniec, utopił się.
— Zaraz, Ireczko, wychodzę.
Znowu powiało krótkim, niemal niewyczuwalnym chłodem — drzwi otworzyły się i zamknęły.
Dlaczego tak dziwnie napisał? Jakiś szyfr, to pewne. Torfowe bagna… Co to ma być?
Skąd…?
Zaraz, zaraz, spokojnie. Jeszcze jesteśmy trochę uczeni, nie do końca straciliśmy zdolność logicznego myślenia. Taki Sherlock Holmes rozgryzł tańczące ludziki — a my co, gorsi?
Sherlock nie wiedział, że Ziemia wiruje wokół Słońca — a my nawet pamiętamy jeszcze słowo „Galaktyka”. Zaraz toto rozłożymy według Hartwiga… jak to tam było… Okazało się, że bezsensowny tekst wrył mu się w pamięć, jakby od razu wyczuł jego wagę.
Tak pewnie zresztą było — zadziałała intuicja. Jaka, do diabła, intuicja.