Выбрать главу

Strach! Zwykły ludzki strach. Jeśli coś się stanie — to znaczy, że jest tuż obok, łaskocze cię po karku, ten nasz Wszechświatek: Nie ruszaj się Malanow! Nie gadaj, Malanow! Nie podpalaj się, Malanow! Nie ruszaj się!

Dlaczego tekst jest taki dziwny?

Czyżby Fil chciał, żeby prócz mnie nikt go nie zrozumiał?

Aleja też nie rozumiem… A on był pewien, że zrozumiem. No to się natężę i zrozumiem, jako jedyny.

Kogo się bał?

Nigdy nie bał się nikogo.

No to inaczej — przed kim się chował?

Przed Wszechświatem — za pomocą głupiutkich szyfrów na poziomie siódmej klasy podstawówki?

Nie o tym myślisz, Malanow. Najpierw odszyfruj, potem będziesz oceniał poziom.

Trzeba wyjść. Irka się denerwuje. Pomyślę podczas odkurzania. Nie sądzę, żeby pół godziny w tę czy we w tę odegrało jakąś…

8. …blisko bagien, myślał Malanow, kręcąc tarczą telefonu. Blisko bagien, blisko bagien, blisko bagien. Bagien mamy od czorta… Blisko torfowych bagien. Nie do befsztyków, lecz do maaaleńkich befsztyków… — Daj spokój z tym telefonem — powiedziała Irka, odrywając wzrok od programu telewizyjnego, który starannie studiowała. — Albo jeszcze śpi, albo poleciał po dodatek… A jak nie odpowie, to co, polecisz do niego? I tak nie masz klucza.

— Nie odpowie, to będę czekać, a potem znowu zadzwonię — odpowiedział Malanow, wsłuchując się w długie sygnały. Blisko torfowych bagien… Po co? I skąd będę wiedział, co mam robić: analizy torfowe czy jakieś inne?

— Nie jest to twój najlepszy przyjaciel — rzekła Irka, ponownie zagłębiając się w wykaz wieczornych programów.

— Ale jednak przyjaciel — podkreślił Malanow. — Nawiasem mówiąc, opowiedział mi przypowieść o tym swoim Konfucjuszu. Konfucjusz odwiedził przyjaciela, któremu zmarła matka, przyszedł więc on z tymi ichnimi chińskimi pokłonami i zwrotami, aby przekazać swoje najgłębsze i najszczersze kondolencje. A ten jego koleś wesolutki skacze, rży jak hipopotam w ciąży. Pewnie coś chlapnął. Konfucjusz wykonał wszystkie należne pokłony i zwroty i oddalił się, a sąsiedzi pytają go potem: Jak mogłeś takiemu niewychowanemu, można powiedzieć amoralnemu człowiekowi bić przynależne pokłony? A Konfucjusz powiada: Do więzów przyjaźni nie można odnosić się lekkomyślnie.

Irka tylko kiwnęła głową. W słuchawce w końcu coś szczęknęło i rozległ się cierpiętniczy głos: — Tak?

— Władlen, to ja, Malanow. Postanowiłem się dowiedzieć, co słychać… Już pierwsza, pomyślałem, że chyba pana nie obudzę.

— Dopiliśmy drugą puszkę?

— Oczywiście — skłamał Malanow.

— Dobrze… Wydawało mi się, że nie dopiliśmy… Lezę po nią o piątej rano: pusto. I dobrze, bo bym… — A teraz jak? — zapytał Malanow, wiedząc, że nie doczeka końca zdania.

— Jako tako. Tylko smętek na duszy.

— To normalne.

— Jasne. Pospacerowałem po wybrzeżu. Pogoda fatalna… ale wiaterek taki odświeżający.

Chyba się naderwaliśmy wczoraj.

— Chyba.

— Też chciałem do pana dzwonić, Dmitrij, dowiedzieć się, jak pan wrócił… — Dojechałem bez problemu. Nawinął się tramwaj.

— Zabłąkany tramwaj? — Właśnie.

— Dmitrij, czy… — Głuchow niezręcznie, lękliwie zawahał się — …nie mówiłem wczoraj niczego… niepotrzebnego?

— Nie, skąd — z prostoduszną konsternacją odpowiedział Malanow. — Gadaliśmy o tym i owym, chińskie wiersze… Mnie się podobały. Tylko dużo imion, trudno się połapać.

— A bo to zupełnie inny typ kultury! — od razu ożywił się Głuchow. — Apelowanie do historycznego precedensu, za którym ciągnie się cały sznur trwałych skojarzeń i aluzji, do kulturowego bloku…

9. …i zadudnił zmieszany: — Tato, nie masz niepotrzebnej dychy?

— Masz ci los. — Malanow opuścił ręce. Wąż, który zamierzał wetknąć w odpowiedni otwór prehistorycznego odkurzacza Wicher, plasnął o podłogę. — A co się stało?

— Rozumiesz, taka sprawa… Wieczorem chciałem pójść do Wołodki… — A tam trzeba płacić za wejście — kpiąco dodał Malanow, niemal nie kryjąc niechęci.

Wołodka bardzo mu się nie podobał. Cały czas gadał o baksach-szmaksach. Sądząc po latorośli, tamta rodzinka cała była taka, drobni nowi panowie życia.

— Niech ci się wydaje, że trafiłeś. Zabawiamy się u niego komputerem. Ma czterechsetkę, system operacyjny w dechę. — Bobka szeroko rozłożył ręce i natychmiast napłynęło skojarzenie z niezapomnianym: „A u nas taki karaluch wylazł…” — I takie gry chodzą… po prostu… odlot.

Ale ten kmiot każe teraz sobie płacić. Za godzinę grzania do potworów: dyszka.

Dekapitalizacja, powiada, amortyzacja… Rzeczywiście, pomyślał Malanow. Nawet nie można się przyczepić. Wszystko zgodne z panującymi dzisiaj przekonaniami, wszystko uczciwe. Dekapitalizacja.

Amortyzacja. Cholerny rynek.

— No to nie grzej — poradził Malanow. — Weź książkę, uwal się w fotel i nie będziesz musiał nigdzie się szwendać.

Bobka popatrzył mu w oczy i przyznał: — Ale mam wielką ochotę.

— No — powiedział Malanow — na to nie ma za bardzo argumentów. Jeśli nie wolno, ale bardzo się chce, to można.

— Przecież i tak staram się robić to rzadko. Wiem, że z pieniąchami na styk… Blisko torfowych bagien… Samo lomo. Kurna, co to jeszcze za „samo łomo”?

Pierwsze sylaby akcentowane czy ostatnie? Czy różnie? Samozłamany? Wszyscy jesteśmy samozłamani ale może, z jego punktu widzenia, ja szczególnie? Może i racja’ Bobka milczy, zakłóca Homeopatyczny Wszechświat, stop A co do tego ma moje samozłamanie? Ogon ostrygi… Ależ na — mieszał! Hej, chłopy, może ja tu się bzdurami zajmuję, a tej kartki wcale nie napisał Fil?

— Jedno ci powiem — oświadczył Malanow. — Za moich czasów przyjaciele nie brali od przyjaciół pieniędzy. Takiemu człowiekowi nikt by ręki nie podał.

Może i podaliby, pomyślał. Zależy kto, zależy gdzie. Idealizuję. Stary kapeć… — Wiesz… — odpowiedział Bobka, rozkładając ręce, Malanow pożałował, że w ogóle gadał.

Co za sens mają słowa, które nie mają sensu. — Za twoich czasów pieniądze za cholerę nie były potrzebne. W sklepach i tak nic nie było, a na Majorkę tylko portwajngenosse jeździli. Normalni obywatele po prostu kołowali z pracy, co mogli, a potem zajmowali się barterem.

— Nie mów. Za cztery tysiące można było na przykład kupić samochód.

— A teraz jeden obśliniony sandwicz w rzygałówce — błyskawicznie skomentował Bobka.

— W siedemdziesiątym pierwszym, pamiętam, pół roku odkładałem ze stypendium i kupiłem kamerę filmową Kwarc za sto czterdzieści pięć rubli. Szczęśliwy byłem, nie masz pojęcia!

— Wiem, pokazywałeś młodą mamę i mnie, pełzaka. Przy okazji, z przyjemnością znowu bym na to popatrzył, fajnie tam wyglądacie na nartach.

— Obowiązkowo popatrzymy. A wiesz co, ciągle marzyłem, że jak dorosnę i zarobię dużo pieniędzy, to kupię za trzysta rubli kamerę z zoomem.

— Może jeszcze dorośniesz.

— Gnojek!

Bobka zachichotał zadowolony. Malanow lekko trącił go pięścią; Bobka udał, że jest załatwiony.

— Wiesz, gdzie wisi moja marynarka? — retorycznie zapytał Malanow. — W lewej wewnętrznej kieszeni jest portfel. Idź i weź dziesięć sztuk, ja jestem zajęty męskimi sprawami.

Wysysam kurz.

Bobka ożywił się. Zniknął jak zdmuchnięty wichrem; „Dzięki tato!” — doleciało już z korytarza.