Выбрать главу

Malanow zgarbił się. Wiedział, jak to rozumieć, ale nogi i tak mu zmiękły. Być może właśnie dlatego, że wszystko tak ładnie się potwierdzało. Przysunął sobie krzesło, usiadł.

— Może i rzeczywiście poślą na Nobla, jak mi się kiedyś marzyło… Chodzą takie słuchy. Ale nie po to dzwonię. Nie żeby się pochwalić, to znaczy pochwalić też… Chcę ci to powiedzieć.

Tylko wyprostuj uszy i nerwy, słuchaj pojętnie i spokojnie.

— Słucham — powiedział Malanow i popatrzył na zegarek — Nie ma życia. Pierwszy raz od ośmiu lat zadzwonił przyjaciel z tamtego świata, a tu trzeba zerkać na zegarek.

— Chcę, żebyś nogi w ręce wpakował i przyjechał tutaj pracować.

— Walka, nie rozśmieszaj mnie.

— Już zacząłem obmacywać tu kogo trzeba. Obywatelstwa-śmatelstwa i zielonej karty od razu nie obiecuję, ale będziesz miał kilka lat na rozbieg. Tu, w Kalifornii. Ty też wykończysz tu co tylko zechcesz. Zdradzę ci sekret.

— Zdradź — powiedział zmęczony Malanow.

— Ale najpierw pytanie. Kiedy obracałeś w mózgu te swoje M-kawerny, to o czym myślałeś?

— Jak to? Właśnie o nich myślałem. — A poza tym?

— Poza tym o wielu rzeczach… — Nie próbuj mnie robić w wała! Mów mi tu jak na spowiedzi: myślałeś, bandyto, o szczęściu ludzkości? Że niby wystarczy, żebym zrobił to odkrycie, to wszystkie narody staną się bratnią rodziną, o kłótniach zapomną, brzuchy napełnią… i tak dalej. Było tak?

— Nie wiem — uczciwie odpowiedział Malanow.

Pomyślał: Pewnie było. Walka bardzo precyzyjnie wychwycił subtelności. Wprost, oczywiście, nie myślałem tak, ale gdzieś tam w móżdżku mieszkała zapewne od małego wchłonięta i pewnie do dziś nie wykorzeniona, tylko wepchnięta gdzieś w głąb iluzja, wiara i nadzieja: zasadnicze odkrycie jest w stanie zasadniczo zmienić życie na lepsze.

A to znaczy, że pracował nie tylko z powodu dziecięcej, niepokonywalnej ciekawości, sądził, że wybebeszy świat jak lalkę i zobaczy, co ma tam w środku, nie dla korzyści czy potwierdzenia własnej wartości — chociaż oczywiście i ciekawe to aż do szału, i chciałoby się utrzeć wszystkim nosa.

A myśli pchają się, z przyjemnością odnotowujesz, że własna genialność staje się faktem, i oklaski się marzą; ale najmocniej marzą się jakieś zupełnie nieokreślone, jakieś pozytywne wstrząśnienia wszechotaczającego eteru. To wystarczyło, żeby mnie… — A ja jestem pewien, że tak było. Ty jesteś radziecki człowiek, czysty jak kryształ! Ciebie już w przedszkolu nauczyli, że wszystko, co robisz, powinno sprzyjać postępowemu ruchowi postępowej ludzkości w kierunku lśniących szczytów. Bo Jeśli nie będzie sprzyjać, to nie warto tego robić. Dobrze mówię, stary?

Malanow uśmiechnął się bezsilnie.

— Dobrze.

— Nie mogło być niedobrze. Ja też przez to przeszedłem. Kiedy nie ma umiejętności ani możliwości ulepszania własnego życia według własnych potrzeb, wcześniej czy później zaczynasz marzyć o szczęściu powszechnym. Przecież przy szczęściu powszechnym moje szczęście, ale frajda, powstanie automatycznie! Na dodatek będzie to bezpieczne, nikt nie będzie zazdrościł, ani rzucał kłód pod nogi, wszak wszyscy będą szczęśliwi… — Weingarten odchrząknął przeciągle, albo oczyścił nos, albo wyemitował jakiś nie znany Malanowowi kalifornijski wykrzyknik. — Więc zapomnij o tym wszystkim, stary, rozumiesz?

Jeśli chcesz coś osiągnąć, zapomnij o tym natychmiast. Właśnie teraz, póki z tobą gadam. Nie wiem, czy to jest tam u was możliwe. Mnie się tu udało. Dopiero kiedy się od tego uwolniłem, dopiero wtedy zrozumiałem, jak byłem tym przesiąknięty. Dlatego ryzykuję stwierdzenie, że ty, stary, jesteś tym również przesiąknięty. W o wiele większym stopniu niż ja. Posłuchaj więc: Nie wiem, w czym leży problem… A ja wiem, pomyślał Malanow.

— …ale należy myśleć, o czym tylko chcesz, tylko nie o tym. Stawiaj przed sobą, jakie chcesz cele, byle nie te. Pieniądze, premie, własną fabrykę produkującą prezerwatywy z M-kawern, zawał konkurenta, nowy samochód dla żony, szacunek, dziewczyny, jachty i Sandwichowe, kurna, Hawaje, ale tylko nie komunizm. Wtedy wszystko ci wyjdzie. Więc jeśli obiecasz pracować pod takim warunkiem, to góry tu przewrócę i wyciągnę was wszystkich, wszystkich, obiecuję, Mitka. Myślisz, że zapomniałem o was? O, takiego!

W słuchawce coś stuknęło; prawdopodobnie Walka, chociaż nikt go nie widział, odruchowo uderzył dłonią w wewnętrzną stronę łokcia i omal nie upuścił słuchawki.

— Rozumiesz? Obiecuję! Ale i ty obiecaj! Przecież jesteś łebski facet! Jeśli dobrze sobą pokierujesz, odpadną wszyscy — Weingarten zamilkł. — Czego milczysz i dyszysz, jakbyś zobaczył białogwardzistę? Parszywy konformista ośmiela się radzić dumnemu wnukowi Słowian? To ciebie szokuje?

— Ty tam na wolności, według mnie, trochę się zawinąłeś na swoim żydostwie.

— pewnie, że tak — zaburczał Weingarten. — W demokracji wszystkie manie i schizy rozkwitają bujnie jak kwiecie. Obficie. Wiadomo, że tak jest najlepiej. Ja, pionier bohater, przed obliczem swoich towarzyszy obiecuję: stać według wzrostu, chadzać w szeregu, ssać według rozkazu drużynowych, nigdy nie posiadać cech narodowościowych ani płciowych… Dobra, pogadamy o tym, jak przyjedziesz. Nawiasem mówiąc, tutaj też jest antysemitów powyżej dachu.

Tak więc będziesz miał przed kim się wyżalić.

— Walka, ty pijany kretynie, nie denerwuj mnie!

Weingarten zarechotał zadowolony.

— No, teraz słyszę normalną mowę. Bo wcześniej jakbym rozmawiał nie z człowiekiem, lecz z niewyrośniętym cherubinem. Nie wiadomo: słyszy mnie czy tylko słodkie dzwonienie rozlega się we łbie. Kacową… to znaczy duchową tęsknicą wiedziony do ojczyzny jam zadzwonił i nie wyrośnięty cherubin mi się pokłonił! Zrobimy tak. Nic mi teraz nie odpowiadaj. Zadzwonię za kilka dni. Myśl. Dobrze pomyśl, Malanow! Takiej szansy więcej nie będzie! — I nagle dodał całkiem cicho, zupełnie inaczej: — Słowo honoru, Mitka. Naprawdę chcę ci pomóc.

I… bardzo się stęskniłem.

Malanow przełknął spazm w gardle. Potrząsnął głową.

— Rozumiem, Walka — powiedział równie cicho i trochę zachrypniętym głosem. — Dziękuję.

— Dziękuję kieliszka nie napełni! — niespodziewanie rozjuszył się znowu Weingarten. — Nie potrzebuję twojego dziękuję, tylko tego, żebyś tu był i zrobił coś sensownego!

— Pomyślę.

— No to dobrze — znowu cicho rzekł Weingarten. Milczał chwilę, ciężko dysząc.

Zapytał: — Widujesz kogoś?

— Kogo? — odruchowo zapytał Malanow, chociaż od razu zrozumiał, o kim mowa.

— Kogoś… z nas.

— Tylko Głuchowa. Wczoraj się nieźle napiliśmy. A tak w ogóle to tylko w szachy gramy… — Co ty, do partii starych się zapisałeś, Malanow? Oj, nie pozwolę ci na to. Nie pozwalam!

A… tego… — Fila?

— Tak. Wieczerowskiego.

— Nie, nic o nim nie wiem.

— Jeśli nagle się pojawi, to trzymaj się z daleka — nieoczekiwanie powiedział Weingarten.

— To jest… trzeci typ. Nie ty i nie ja, lecz… fanatyk. Kapłan czystej nauki, dręczyciel psów i królików. Jak on wtedy nas z tobą owinął… jak zwierzątka doświadczalne! Nigdy mu tego nie wybaczę. A jak odgrywał takiego nie do ruszenia! Wszyscy siedzimy równi, ocipiali, a on jak gdyby nigdy nic obdarza nas radami. „Mimo wszystko potrafię panować nad sobą, biedne moje baranki, zajączki — pączki!” — ironizował niemal ze złością. — Znalazł się Tarkwiniusz Pyszny… Z ciebie też zrobi albo królika, albo dręczyciela, a królikami staną się twoi bliscy, już to przerabialiśmy.