— Walka… u ciebie też coś… się działo?
— Ni cholery! — wściekł się Weingarten. — Ja jestem normaaalnym konformistą!
Mnie ta wasza boska prawda potrzebna jak Iljiczowi kibel w mauzoleum. Ja pracuję z przyjemnością, rozkoszuję się materialnymi wynikami mojej pracy i nikt mnie nie rusza.
Wszystkie prawdy, Malanow, nabierają sensu tylko wtedy, gdy zaczynają poprawiać byt, rozumiesz?
No, to wszystko, stary. Pamiętaj, co powiedziałem. I myśl, myśl, myśl!
— Przekaż swoim pozdrowienia!
— Obowiązkowo. Ściskam! I rozłączył się.
Przez kilka sekund Malanow siedział nieruchomo, ciągle trzymając słuchawkę przy uchu.
Potem zdecydowanie odłożył ją na widełki owiniętego taśmą izolacyjną, trzykrotnie już rozbijanego aparatu i wstał.
— Wylałam twoją ogórkową do garnka — rzekła Irka, gdy wszedł do kuchni. — Zaraz odgrzeję. Kto tam się na ciebie zwalił?
— Głuchow — powiedział Malanow. — Zapraszał na klina.
— A sygnał był jak z międzymiastowej — zdziwił się Bobka.
— Mnie też się tak wydawało. Nie, to swoi. Ireczko, zaraz wyjdę na jakieś trzy godziny… ale nie do Głuchowa, nie bój się.
ROZDZIAŁ 4
12. …wiście, nabity jak diabli, Malanow ledwie się wcisnął. Zamierzał nawet przepuścić ten i czekać na następny — jeśli długo autobusu nie ma, istnieje szansa, że za chwilę przyjadą dwa albo nawet trzy pod rząd, tak głosi ludowa mądrość; ale Malanow i tak już był spóźniony. Poza tym chciał jak najwcześniej wrócić do domu. Bardzo chciał. Przeczucie nadchodzącego nieszczęścia zgniatało skronie, lodowym językiem lizało serce, które, odskakując, opuszczało takty. Przekonać się i do domu. O czym się przekonać? Nie wiedział. O czymkolwiek.
Walka więcej nie zadzwoni. Może nawet już żałuje, że dzwonił.
A może i nie, może rzeczywiście się stęsknił. I ta jego pamiętna swoboda, doprowadzona teraz do kwadratu, do sześcianu. Czy jest niewymuszona? Pewnie wręcz przeciwnie, wynika z niepewności, jak rozmawiać.
Ale dlaczego ani razu nie napisał — ani listu lub choćby przynajmniej widokówki?
Bo ja nie wiedziałem i nadal nie wiem, na jaki adres w razie czego pisać listy. A mój adres się nie zmienił!
Weingarten zniknął na osiem lat i nagle — proszę bardzo! Może jednak coś się stało, tylko on się nie przyzna… Jak to się wszystko zabawnie potwierdza! Tak. Bardzo zabawnie. Jeśli teoria wykazuje nawet najmniejsze przewidywalne możliwości, nie jest wyłącznie majaczeniem. Czyli… — Proszę skasować mi bilet.
— Nie mogę, przykro mi. Nie podniosę ręki.
Zuch, Walka. Zrobił jednak… Pewnie dostanie Nobla. Dobrze by było.
Prędzej do domu.
W ciężkim powietrzu nabitego po dach autobusu, wolno i z wysiłkiem jadącego po kałużach, obrzydliwie śmierdziało siwuchą z cebulą; z tyłu na Malanowa ktoś naparł i boleśnie wbił pod łopatkę jakiś ostry kant. Malanow zaczął się wiercić, wić jak robak, aby przepuścić kant obok siebie.
— Czego szturchasz, baranie? — ktoś zapytał niewyraźnie, ale głośno. — Jak zara pchnę, to kości nie pozbierasz.
Malanow nic nie odpowiedział i nie odwrócił głowy.
— Czego się gapisz? — zapytał ten ktoś i mocniej nacisnął. — Może pogadamy? No to wyłaźmy z tego pierdolnika, możemy se wyjaśnić?
Malanow milczał.
— Ale baran!
Malanow milczał. Podskakując na koleinach zmasakrowanego asfaltu, przeciążona blaszana trumienka wlokła się przez wilgotną mgłę. Ubici i sklejeni w jednolitą niczym żabi skrzek masę, pasażerowie ponuro, zgodnie podskakiwali razem z nim — jedni w półprzysiadzie, inni niemal uwieszeni na poręczach — różni nieszczęśliwi ludzie.
— Milczysz? Pewnie jesteś za Gaj darem, boś sie tak nadmuchał? Nic to, na jesień wszystkich was po obozach rozpier…
13. …wyskoczył z autobusu przystanek za wcześnie i przyszło mu z pół kilometra brnąć po błocie na piechotę. Wilgotny wiatr przenikał aż do kości. Z prawej ciągnęło się koszmarne pustkowie rozjeżdżone przez traktory i buldożery, całe w gliniastych pagórach i kałużach, z ogryzkami betonowych płyt i splotów zardzewiałego drutu wyrastającego z ziemi obficiej niż piołun; za pustkowiem niewyraźnie piętrzyły się w zgniłej mgle bloki mieszkalne.
Z lewej ciągnął się nie mający końca betonowy płot. Mogła się za nim mieścić cała rakietowa baza, a może po prostu przechowalnia warzyw; ale w pewnej chwili płot przerwała podniszczona, przekrzywiona buda z żelazną zatrzaśniętą bramą z boku i Malanow z wypłowiałego szyldu na budzie dowiedział się, że znajduje się tu ni mniej, ni więcej, tylko „Spółka akcyjna Lakon”. Z drugiej strony powierzchni spółki akcyjnej widniały w mokrym zmierzchu gołe drzewa; najpewniej był tam cmentarz. A z przodu i z prawej kanciastymi ciemnymi blokami wznosiła się mroczna, stopniowana jak budowle Tenochtitlanu fabryka.
Malanow doszedł do przystanku, na którym powinien wysiąść o szóstej siedem, gdyby lepiej się zorientował. Na przystanku nie było nikogo i w ogóle nie było widać żywej duszy. Do fabryki miał sto metrów; między przystankiem i fabryką ciągnęły się przysadziste garaże, również w jakimś militarnym stylu, jakby na poły wtopione w naszpikowaną szlaką i odłamkami glinę. Na ślepej ścianie pierwszego garażu widniał niemal konieczny na każdym dzisiejszym śmietniku napis kredą „Jelcyn Judasz” z towarzyszącą faszystowską swastyką. Syczał wilgotny wiatr. Teren akurat do kręcenia filmu grozy — albo o holocauście… No to tyle. Warto było tyle się wlec, żeby się przekonać… O czym?
Malanow oparł się zwilgotniałym na plecach płaszczem o gofrowaną blaszaną ścianę przystanku. A gdzie przystanek w przeciwnym kierunku, żeby dojechać do metra?
Aha, tam. Jak najprędzej do kochanej stacji Park Zwycięstwa. Przynajmniej jakaś cywilizacja.
Światła się świecą. Ludzie… Dopiero co, dosłownie dopiero co, ludzi było za dużo — w metrze, na przystanku, w autobusie… A teraz nie ma ich zupełnie. Wymarli. Martwa ziemia pod martwym niebem. Dwie pustynie odbijają się jak w lustrze… Tyle że z nieba, na szczęście, nie sterczą druty i nie sypią się żelazobetonowe odłamki. Takie coś to umiemy tylko my.
Królowie stworzenia. Nie ma Wieczerowskiego.
Nie ma Wieczerowskiego.
Jak zimno.
Nie ma.
No i dobrze. Teraz można wracać do domu. Jak dobrze będzie w domu, ze świadomością, że to wszystko sam sobie wymyśliłem i że to po prostu nieporozumienie albo żart.
A może Fil szedł tutaj, ale nie doszedł? Może coś się z nim stało w ostatniej chwili? Przecież bał się kogoś… czegoś… Może pospacerować po tym wygonie?
Może… leży tu gdzieś… obok? I nawet nie może zawołać?
Nie, to już idiotyzm. Szukać nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co, bez cienia pewności, że to w ogóle ma sens… Po tym koszmarnym błocie! Malanow, nie wariuj.
Samo LOMO. Czyli nie na przystanku. Na terenie fabryki? Ale jak tam wejdę? A on?
I gdzie tam szukać?
Może najzwyczajniej przy samym ŁOMO? Nie na przystanku, lecz obok budynków… Malanow odepchnął się ramieniem od blachy i poszedł w kierunku budynków, wzdrygając się od łaskoczącego po żebrach ziąbu i starannie patrząc, gdzie postawić nogę. Wybór był nieduży: kałuża — błoto, kałuża — błoto; błoto było gęste, lepkie przeciągle cmokało i niechętnie oddawało stopę, co krok usiłując zassać obuwie.
Mętny ciemny kontur znajdował się w samym środku szarego kisielu tworzącego niebo, a do ściany zostało ze dwadzieścia metrów, kiedy zza jednej z betonowych podpór, na których opierały się szeregi okien pierwszego piętra — i nie dało się nawet w duchu nazwać tych betonowych słupów wykwintnym architektonicznym słowem „kolumna” — wyszedł człowiek.